wtorek, 31 lipca 2018

Powrót

31.VII.2018

Dziś przeczytałem książkę-nostalgię – Zapomniany Kraków, Spis rzeczy minionych. Jej autorem jest krakowski dziennikarz i pisarz Andrzej Kozioł.
Autor jest cokolwiek starszy ode mnie i jest stałym mieszkańcem Krakowa. To powoduje, że może pamiętać rzeczy, które w jego dzieciństwie już były w zaniku, a ja ich nie poznałem. Jego widzenie miasta i zwyczajów jest siłą rzeczy szersze. Poza tym jego „matecznikiem” był Zwierzyniec, a moim Podgórze i Borek Fałęcki. Jednak pewne krakowskości są nam wspólne. O dziwo, chyba również widzimy je tak samo i tak samo wzbudzają sentyment.
Teraz posłużę się układem książki, co będzie dla mnie ułatwieniem, bo nie spowoduje chaosu we wspomnieniach.
Okna
Panie wiszące w oknach, bacznie wszystko obserwujące, a potem dzielące się swoimi spostrzeżeniami z całym otoczeniem. Zmora dzieci i zmora wszystkich w danej chwili nie będących obserwatorami. Ale tak było wszędzie, nie tylko w Krakowie. Inaczej panie spotykające się w maglu nie miałyby kogo obgadywać, czekając na swoją wymaglowaną bieliznę pościelową. Z moich obserwacji wynika, że tą czynnością zajmowały się niewiasty, tak na oko, starsze o pół, może trochę więcej, pokolenia od moich rodziców. I jest faktem niezaprzeczalnym, opinie o nas wygłaszane przez owe obserwatorki dokładnie nam powiewały.
Przedpokoje
W nowym budownictwie przedpokój nie miał nic z tajemniczości. Ot, taka przestrzeń służąca na miejsce dla wieszaka, a reszta to drzwi do pozostałych pomieszczeń. Innym światem były w starych domach. Miały też nieco inną funkcję. Z reguły były dość długie. Stanowiły miejsce postoju szaf, których zawartość zwykle pozostawała tajemnicą. Od czasu do czasu trafiał się rower, a w mieszkaniu babci na ścianie wisiały dwa naczynia, których użycie dezorganizowało dom. Był to owalny szaflik z ocynkowanej blachy i kolista balia zrobiona bednarską robotą. Ich uzupełnienie stacjonowało w kuchni – wielki gar do gotowania prania. Kiedy jako pędrak bywałem u babci w czasie wakacji, szaflik służył jako wanna do kąpania Jacusia. U drugiej babci, w Borku Fałęckim, były już wszystkie cywilizacyjne udogodnienia i kąpiel była taką samą zwyczajnością jak w Warszawie, nic z misterium odprawianego w Podgórzu.
Ciąg dalszy nastąpi niebawem

czwartek, 29 marca 2012

Było sobie GB - 14

10.III.2006 - przerywnik
   Znowu przerywam tok wspomnień. Tym razem spowodowała to Jola TL. Chyba muszę się jakoś zdecydować, inaczej zaczną mi się Jole mylić. Od tej chwili Jolę Skalską będę nazywać wyłącznie Siostrzyczką, a Jolę TL Jolą.   Przeczytałem blog Joli o jej potyczkach z niemieckim i przypomniało mi się zdarzenie (opowiadane przez mamę), którego byłem przyczyną. Jak większości zapewne już wiadomo, urodziłem się w Szczawnie-Zdroju. To znaczy - uzdrowisko w tym czasie już nie nazywało się Salzbrunn, a jeszcze nie nazywało się Szczawno-Zdrój. Urodziłem się w Solicach-Zdroju. Był to okres, w którym jeszcze nie deportowano stąd większości Niemców. Stąd o pomoc domową było bardzo łatwo i była to tania siła robocza. Początkowo w naszym domu była Frau Kluge, osoba podobno bardzo niesympatyczna i musiała szybko zniknąć. Po niej nastała Frau Fröhlich. Szybko zadomowiła się w rodzinie. Była starszą, bardzo miłą panią i rodzice traktowali bardziej jako członka rodziny niż służącą. Ja z kolei byłem jej ukochanym wnuczkiem. Tata poza domem był koło 10 godzin dziennie (do pracy, do Wałbrzycha chodził piechotą) więc siłą rzeczy przez znaczną część dnia w domu mówiło się po niemiecku. Zaczynając mówić, zaczynałem jednocześnie w obu językach.
  
Kiedyś byłem z mamą w Krakowie, a miałem wtedy mniej niż trzy lata. Jechaliśmy dokądś tramwajem. Wagony, wtedy jeszcze z otwartymi pomostami i zamykanym zasuwanymi drzwiami przedziałem. Drzwi były otwarte i wiało. Mały Jacuś zamiast powiedzieć po ludzku, że jest mu zimno, zgłosił problem mówiąc "Mutti, mache die türe zu.". Mama bardzo jasna blondynka, ja taki sam, a zdarzenie miało miejsce w czasie, gdy wspomnienia okupacji były jeszcze bardzo świeże. Nic więc dziwnego, że ludzie w tramwaju patrzyli na nas wilkiem. Musieliśmy wysiąść na najbliższym przystanku. 

16.III.2006 - Ania jest wśród nas
  
Wczoraj, w długiej rozmowie udało mi się namówić Anię Krzyżankowską (to znaczy rozmowa była długa, nie namowy) na przyłączenie się do GB. No i Ania jest wśród nas. Na bardzo ożywiony udział Ani liczyć niestety nie możemy - ma dostatecznie dużo zajęć szkolno-uczelnianych. 

16.III.2006 - Prośba Joli
  
No tak, mam napisać coś o Edmundzie Cieczkiewiczu, malarzu. Z tym jest problem. Wiem o nim właściwie niewiele. Bardzo niewiele.
  
Dowiedziałem się o jego istnieniu wcale nie z rodzinnych przekazów. Znalazłem wzmiankę o nim w książce Antoniego Waśkowskiego Znajomi z tamtych czasów. To było dawno temu, kiedy dopiero rozwijało się moje zainteresowanie Krakowem. Odnotowałem fakt, że w tej książce Waśkowski wspomina o nim, jako swoim przyjacielu. Dla mnie Waśkowski był znacznie ważniejszy. W końcu to kuzyn Wyspiańskiego i jego uczeń. Już to wystarczało, żeby lubić go, jeśli kocha się Wyspiańskiego. Tak, kocha i do dziś - malarza i dramaturga. Jeśli ktoś powie, że zna piękniejszy witraż (poza Chartres) niż Apollo Spętany, to go przestanę lubić.
  
No ale nie miało być ani o Wyspiańskim, ani o Waśkowskim, tylko o Cieczkiewiczu. I tu muszę się bez bicia przyznać, że wiem o nim żałośnie niewiele. Tak naprawdę tylko to, co jest na stronie internetowej Nowego Sącza. Ma w tym mieście również swoją ulicę.Ur. 1 stycznia 1872 r . w Barszczowicach koło Lwowa, zmarł 31 stycznia 1958 r. w Rytrze.Studiował w Szkole Sztuk Pięknych w Krakowie w l. 1887-1895 i 1897 - 1898, m.in. u profesorów. Wyczółkowskiego i J. Malczewskiego, których wpływ zaznaczył się wybitnie w manierze malarskiej Cieczkiewicza.Zaraz po studiach zatrudnił się na Kolei i stał się legendą kolejowego urzędnika - artysty o nadzwyczajnym charakterze. Mieszkał w Bochni, później w Wierchomli, Kamionce Wielkiej, Piwnicznej i Rytrze. W czasie II wojny światowej przebywał we Lwowie. Tam portretował Żydów, zetknął się również z makabrycznymi skutkami egzekucji. Szkicował wstrząsające obrazy, niektóre namalował.Cieczkiewicz był przede wszystkim mistrzem sentymentalnych pejzaży z Polesia i z Beskidów. Prawie zawsze ożywiał je nastrojowym sztafażem lub postaciami satyrów i urokliwych nimf. Najbardziej znany jest z serii wielkich krajobrazów górskich, które namalował jeszcze przed pierwszą wojną światową. Przeznaczone były do wystroju dworców kolejowych w Tarnowie i w Nowym Sączu. Ilustrował też książki i czasopisma humorystyczne, wydawał kartki pocztowe. 

17.III.2006 - dziedziczność
  
Przypomniało mi się, co pewien francuski humorysta wynotował z zeszytu jakiegoś ucznia.
"Dziedziczność - pozwala wyjaśnić dlaczego, jeśli ojciec i dziadek nie mieli dzieci, i my będziemy bezdzietni."
Czy tak Cię Małgosiu uczyli?

19.III.2006 - O grupach dyskusyjnych
  
Waldek poruszył temat małej aktywności grup dyskusyjnych. Ja powiedziałbym dosadniej - marazmu. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak się dzieje. Ale nie do końca jest prawdą, że grupy „zagraniczne” mają się dobrze, a nasze nie. Otóż od długiego czasu niemal martwe są na RootsWeb fora dotyczące Prus Wschodnich i południowo-wschodniej Polski. Nad tym ostatnim boleję szczególnie, bo właśnie tam poznałem moją Siostrzyczkę. Więc zapewne jest jakąś prawidłowością cykliczność aktywności takich forów.
  
Z kolei trudno porównywać aktywności p.s.g. i Polgenu. Pierwsze jest ogólnodostępne ze wszystkimi zaletami i wadami tego. Polgen jest zamkniętą grupą i też ma to zalety i wady.
   F
aktem jest, że z pl.soc.genealogia znikali i znikają zacni ludzie. Niestety pierwszą była Alna po niekulturalnym ataku na nią. Potem zaczęli znikać kolejni. Zobaczcie jak rzadko pojawia się Małgosia, Grześ, Władek Moskal, Christian i wielu, wielu innych. Brakuje mi tam również tych, którzy wprowadzali na forum pewien ferment. Kłóciliśmy się, ale z reguły „w temacie”. Przypomnijcie sobie, że w obecności Alny lub Małgosi bardzo rzadko dochodziło do scen gorszących - mieliśmy wzgląd na nasze Damy. Masz Waldku rację, stającej się faktem zmiany obyczajów doświadczyłem i ja. I zacząłem się zastanawiać, co ja tam jeszcze robię. Kiedyś dzień zaczynałem od zerknięcia do p.s.g. i wypicia porannej kawy. Dziś zaczynam dzień od GeneBase. Dlaczego, ano dlatego, że tu są moje trzy siostry i przyjaciele. I jestem ciekaw, co mają mi do powiedzenia. Jeśli ktoś z Was nie loguje się przez kilka dni, zaczynam się niepokoić. Tego nigdy nie doświadczałem wędrując po forach. Owszem łaziłem tam nie bez emocji, ale przede wszystkim dominowała chęć zdobywania wiedzy i dzielenia się swoją. Dziś nawet forma zadawania pytań bywa nie do wytrzymania. Bogu ducha winny, chcący pomóc facet dowiaduje się, że „wystarczyło podać link”. Do tego znaczna część pytań dowodzi nie braku wiedzy lub narzędzi, dowodzi klinicznej wręcz bezmyślności.
  
Chyba pojawiła się również luka pokoleniowa na p.s.g. Na konkretne pytanie Pawła Szybiaka jakiś niedowarzony smarkacz kieruje go na główną stronę LDS, a na zwróconą uwagę, że chyba nie wie kim Paweł jest, zaczyna reagować agresją. Zwróćcie uwagę, nick SINNER nic nie znaczy dla ludzi na forum, nie znają go. Ale to chyba już nasza wina. Tej ciągłości pokoleń nie zapewniliśmy. My nie zapewniliśmy. Nie zapewnili jej i nasi następcy. Też gdzieś uciekli.
  
A jest niezaprzeczoną prawdą, że na forach nadal pojawiają się, choć coraz rzadziej, fajni ludzie. Przykładem niech tu będzie Claire - Aneta. Jeszcze nie tak dawno zadawała podstawowe pytania, dziś sama innym służy radą i robi to tak taktownie jak niegdyś Alna. Pojawiają się zupełnie zieloni, nie dający sobie rady z rzeczami podstawowymi, ale chłonący jak gąbka. Jola TL (Lipinski) nie dawała sobie rady i zacząłem jej pomagać. Początkowo na GenPolu, potem tutaj. Najpierw prowadziłem ją za rączkę, krok po kroku. Nawet za nią umieszczałem jej pierwsze blogi. A dziś świetnie już radzi sobie sama. Bo w przeciwieństwie do obecnej większości na forach chce myśleć. Brawo Jolu. Poza tym umie pisać i jej blogi czytam z przyjemnością.
  
A kończąc - z GeneBase uczyniłem sobie swoisty azyl. Regularnie nadal bywam na GenPolu, będąc tam niemal od chwili jego powstania. Natomiast zastanawiam się, czy rzeczywiście warto jeszcze zaglądać na p.s.g. - coraz częściej myślę, że nie. Po ostatnim ataku na mnie chyba rzeczywiście przestanę tam zachodzić. Z p.s.g. już nic mnie teraz nie łączy. Choć żal. Przecież prawie wszystkich z Was spotkałem i polubiłem właśnie tam.ja
ps. Z p.s.g. znikł tez *spider*, ale na szczęście udało mi się przyprowadzić tu Pajączka. Pamiętasz Małgosiu, jak dawno temu zwróciłem Ci uwagę na Anię, mówiąc, że to bardzo fajne dziecko? Czas płynie i dziś tamta Ania jest równie fajną Anną z prawdziwym pomysłem na życie.

sobota, 25 lutego 2012

Było sobie GB - 13

4.III.2006 - samochwalstwo
Tę kapliczkę zrobiłem dziś. Będzie na działce na słupku z pnia uschniętej jabłoni. Jeszcze trzeba przy niej to i owo zrobić. Oczywiście sam nie rzeźbiłem i wykorzystałem listwę ze starego, cepeliowskiego łyżnika.
kapliczka.jpg



5.III.2006 - Anegdota z jedenastej klasy

Na Wielkanoc pojechaliśmy na ferie do Smolajn. Kiedyś była to letnia rezydencja biskupów warmińskich. A wtedy, w 1966r. w pałacu mieściła się Zasadnicza Szkoła Rachunkowości Rolnej. Trzeba przyznać, ze szczerze cieszyło nas, że na każdym, najdrobniejszym nawet sprzęcie numer inwentarzowy zaczynał się od ZSRR.

Ponieważ byliśmy w klasie maturalnej i czas było przysiąść fałdów przy nauce, zabraliśmy ze sobą książki i zeszyty. Oczywiście nie cały czas uczyliśmy się. Któregoś dnia w kilku wybraliśmy się brzegiem Łyny na spacer do Dobrego Miasta. Było to zaraz po roztopach i chyba nawet powodzi. Łyna nie jest ani specjalnie szeroka, ani wartka, za to jest głęboka. Idąc szybciej od nurtu rzeki dogoniliśmy utopioną świnię płynącą do góry nogami. Zaczęliśmy rzucać w nią patykami. Trafiona dawała głos jak uderzony bęben. Zabawa wkrótce znudziła się nam i świnia została w tyle. Doszliśmy do miejsca, gdzie przez rzekę przerzucono najprostszy możliwy mostek - gruby pień i na dwóch palikach coś, co można by uznać za poręcz. No i Goofy (znaczy się Leszek, a przezwisko przywędrowało za nim z podstawówki) postanowił zmienić brzeg rzeki mówiąc, że spotkamy się na moście w Dobrym Mieście. Tłumaczyliśmy jak komu dobremu, że pień jest śliski, poręcz niepewna, a woda zimna. Ale Leszek się uparł i już. Kiedy był na środku rzeki, poręcz odjechała w bok i Leszek znalazł się w wodzie. Trzymał się śliskiego pnia starając się dostać na brzeg. W pewnej chwili Jędrek krzyknął - „Leszek, uważaj, świnia!” Leszek odwrócił głowę i w tym momencie wzdęta, śmierdząca świnia wjechała mu prosto w twarz. W Leszka wstąpił chyba nowy duch i po chwili wygramolił się na brzeg. Teraz problemem było dostarczenie Leszka do internatu szkoły tak, żeby nie zauważyła go Kurlandska. Rozsypaliśmy się po trasie i kolejno dawaliśmy Leszkowi znać, ze droga jest czysta.

Po maturze dowiedzieliśmy się od Kurlandskiej, że chyba nigdy nie bawiła się tak, jak wtedy, kiedy widziała z okna skradającego się „niezauważenie” mokrego Leszka i wystawione dla niego czujki. Kurlandska widziała i wiedziała wszystko.
 

7.III.2006

Założyłem nową grupę - NIEZNANE TWARZE
 


8.III.2006 - Nowa osoba wśród nas

Dołączyła do nas Jola TL z GenPolu. Bądźcie dla niej mili. A co potrafi, zobaczcie sami - mnie się bardzo podobało.




8.III.2006 - matura - cz. I

Przez trzy lata hasło matura oznaczało dla czterdziestu cacek przynajmniej tygodniowy wyjazd w plener. Lekcje w szkole były zawieszone. Niestety w czwartym roku szkoły, to my byliśmy maturzystami, a młodsze klasy zażywały laby.

Zasady i zakres egzaminu maturalnego poznaliśmy na początku dziesiątej klasy. Przedmiotami obowiązkowymi na maturze miały być język polski, matematyka, historia + wiedza o Polsce i świecie współczesnym, język obcy i wybrany przedmiot dodatkowy (wybór mieliśmy między biologią, geografią, fizyką i chemią). Zawczasu poinformowano nas, że średnia 4 z języka i historii będą zwalniać z obowiązku zdawania tych przedmiotów na maturze. Oczywiście łatwiej, przy minimalnym wysiłku, dostać czwórkę na świadectwie i na dopuszczeniu do matury, niż potem wbijać do głowy program historii z czterech lat. Z rosyjskim, a po części z angielskim takiego problemu nie było. Po prostu, przynajmniej w jednym z nich byliśmy bardzo dobrzy.

Na dopuszczeniu do matury miałem trzy tróje. Pierwsza, z polskiego, była ze wszech miar sprawiedliwa. Druga, z fizyki, oczywiście też. Natomiast nie bardzo początkowo mogłem się pogodzić z trójczyną z geografii. Średnią z dwóch lat miałem wyraźnie powyżej czwórki, z Astronomii (tyko w 11-ej klasie) też. Ale pani K... dała mi tróję, argumentując to tym, że ani na maturze, ani na egzaminie wstępnym nie zdaję geografii. Ponieważ koleżanka, która potrafiła przez pół lekcji szukać na mapie Wałbrzycha miała piątkę, swoją tróję uznałem za jawną niesprawiedliwość. Ale kiedy Kurlandska spytała, czy ma iść do dyrektora wykłócać się o moją ocenę, powiedziałem, żeby dała sobie spokój. W jednym pani. K... miała rację - czwórka z geografii na świadectwie maturalnym nie była mi do szczęścia potrzebna. A koleżanka (ta od Wałbrzycha) zdawała SGPiS - to dlatego, jako przyszła ekonomistka, powinna była wiedzieć gdzie jest to miasto. To, że urodziłem się 5 kilometrów od tego miasta, nie miało żadnego znaczenia.

Niedługo przed maturą dowiedzieliśmy się, że z polskiego i matematyki egzamin ustny będą zdawać tylko ci, którzy dostaną dwóje na pisemnym. Żyć nie umierać.

A potem w czasie egzaminów działy się cuda rozmaite.

cdn


9.III.2006 - Matura - cz. II

Pierwszym egzaminem był polski. Z trzech tematów wybrałam „Wykaż, że polska literatura była zawsze zaangażowana w najżywotniejsze sprawy narodu.” Niezła jeszcze pamięć, co? Drugi temat związany był z literaturą romantyczną, trzeciego już zupełnie nie pamiętam. Ten drugi był dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Dziady przeczytałem po łebkach, tak samo Kordiana. Nieboską komedię rzuciłem w kąt po kilku stronach. Tak naprawdę znałem Pana Tadeusza, Sonety Krymskie i Ballady i Romanse Mickiewicza, a z własnej i nie przymuszonej woli nauczyłem się na pamięć całej Świtezi - dlaczego? - to proste - podobała mi się. O Słowackim miałem pojęcie blade, a Krasińskiego nie tolerowałem. Trzech wieszczów klasyfikowałem po swojemu - Mickiewicz chodził po ziemi, Słowacki też, ale głowę miał w obłokach, zaś Krasiński chodził po chmurach, a głowa tłukła mu się o bruk, sprawiał wrażenie jakby wiecznie był na haju. Lubiłem Norwida, z całym jego pesymizmem. Od Krasińskiego odstręczało też wieczne wybielanie ojca-zdrajcy. Jakże inna postawa niż Branickiego, który całe życie poświęcił zmyciu z nazwiska hańby ojca targowiczanina. Nie, romantycy to stanowczo nie był temat dla mnie.

Siłą rzeczy pozostał mi temat przekrojowy. Pierwszy raz w życiu napisałem tak obszerną pracę, ale też był to temat samograj. Na dokładkę nie wymagający dogłębnej znajomości okresów literackich, pisarzy i ich dzieł - akurat coś dla mnie.

Oczywiście zacząłem nietypowo. Pierwszym był Słota i jego O zachowaniu się przy stole. Początek dotyczył zalążków kindersztuby społeczeństwa. Potem zająłem się dziejopisami - Gallem, Kadłubkiem i Długoszem w aspekcie dydaktycznym i propagandowym ich kronik. Renesans - Rej, mój ulubiony, nie tylko z fraszek, Kochanowski (wtedy znałem na pamięć wszystkie Treny, do dziś uważam, że to najpiękniejsza polska liryka) i Szymonowic (tu coś dla Małgosi i Orpela - pierwszy, który prawdziwie i ostro ujrzał problemy społeczne wsi - a w tym samym właściwie czasie Kochanowski pisał "Wsi spokojna, wsi wesoła"). Potem do pominięcia Barok zabawiający się literaturą dworską i kolej na całą literaturę polityczno-dydaktyczną wieku Oświecenia. Wreszcie prześlizgnięcie się po powierzchni Romantyzmu i Pozytywizm z jego całym bogactwem literatury społeczno-obyczajowej. Koniec. Wyszło tego prawie 20 stron papieru kancelaryjnego, a pisałem i piszę maczkiem. Pracę oddałem bardzo z siebie zadowolony.

Parę dni później spotykam koło szkoły dyrektora Hajdrycha. Był polonistą, podobno doskonałym i cenionym w środowisku. Sprawdzał moją pracę i zakomunikował mi werdykt. Że moje polonistki Gliksmanowa i Górska były zaszokowane poziomem mojego wypracowania, że trafiłem idealnie nie tylko w tytuł tematu, ale i jego klimat, że nie spodziewały się tego po mnie nawet w najśmielszych snach. Poza tym dowiedziałem się, że dokonałem wielkiego odkrycia. Pierwszy podałem imię Słoty - dałem mu imię Alojzy (musiało mi się jakoś głupio skojarzyć z redaktorem Alojzym Srogą, prowadzącym w TV audycje rolne). Niestety, świat mojego odkrycia do dziś nie uznał.

Potem padło pytanie, którego z pisarzy politycznych pominąłem w swojej pracy. Nie miałem zielonego pojęcia. Policzyłem ich w myśli i nie zabrakło mi żadnego. Dyrektor zadał pytanie pomocnicze - jak nazywa się patron naszej szkoły. I tu olśnienie - nawet nie wspomniałem o Andrzeju Fryczu Modrzewskim (ciekawostka - kolega z klasy, Marek K. jest jego potomkiem po kądzieli). Przecież w opinii wielu AFM był najważniejszym pisarzem politycznym w całych naszych dziejach. Przedstawiciel kuratorium uparł się, żeby z tego powodu obniżyć mi ocenę do czwórki. A jak się okazuje, tym jednym wypracowaniem miałem szansę na czwórkę na maturze. Mimo wszystko sprawiedliwości stało się zadość. Ta trója, która jest na świadectwie maturalnym jest oceną sprawiedliwą. Czwórka byłaby, w moim odczuciu, zarobiona nieuczciwie.

cdn

środa, 22 lutego 2012

Było sobie GB - 12

27.II.2006 - Borek Fałęcki
W końcu babcia Cieczkiewiczowa z ciotką dostały własne mieszkanko w Borku Fałęckim. I tu swego rodzaju ciekawostka nazewnicza. Jeśli jakaś wieś została do Krakowa przyłączona dawno, wtedy mówiło się np. na Krowodrzy. Ale jeśli w świadomości pozostawała niedawna jeszcze samodzielność wsi, mówi się nadal np. w Bronowicach, w Borku itd. Więc babcia mieszkała w Borku, a nie na Borku.

Mieszkano było maciupeńkie - pokój z kuchnią, ale kuchnią dostatecznie dużą, by mogła pełnić równocześnie funkcję i kuchni, i pokoju babci. Najwięcej miejsca zajmowała oczywiście klasyczna kuchnia węglowa, kaflowa, z płytą i fajerkami, z szabaśnikiem. Dopiero po kilku latach na tej kuchni pojawiła się dwupalnikowa kuchenka gazowa, by po kolejnych paru latach ustąpić miejsca nowoczesnej kuchence gazowej z piekarnikiem. W kuchni stało oczywiście łóżko babci i dwufunkcyjna szafa. Dwie trzecie zajmowała część ubraniowa i bieliźniarka, a jedna trzecia po otwarciu drzwi rozsiewała niebiańskie zapachy. Tu babcia trzymała przyprawy i zapasy najróżniejszych kruchych ciasteczek w blaszanych pudełkach. Babcia zawsze miała czym podjąć niespodziewanych gości. Wśród tych słodkich wspaniałości czymś najwspanialszym na świecie były malutkie rogaliki z cieniutkiego ciasta obsypane cukrem pudrem i nadziane konfiturą z róży. Stały tam też butelki z babcinymi nalewkami i likierami. Oczywiście dopiero po wielu, wielu latach mogłem ocenić ich dobroć - nalewki orzechowej według receptury sprezentowanej przez samego Baczewskiego i likieru mandarynkowego (ze skórki prawdziwych mandarynek, bo te dzisiejsze można nazwać zaledwie czymś mandarynkopodobnym).

Całe mieszkanie pełne było kwiatków w doniczkach. Trzeba przyznać, że miała babcia do nich szczęśliwą rękę. Wszystkie bez wyjątku były zadbane i wywdzięczały się za to. Do tego mnóstwo bibelotów i obrazków na ścianach. Mnie najbardziej podobały się (i nadal podobają) wileńskie akwarele Haliny Konopackiej (nie ma ona nic wspólnego ze słynną lekkoatletką, przypadkowa zbieżność imienia i nazwiska). W tym natłoku mieściło się jeszcze pianino ciotki, choć nigdy nie widziałem żeby na nim grała. A jednak mieszkanko nie sprawiało wrażenia graciarni, choć trudno było się w nim poruszać by czegoś nie strącić i nie stłuc.

W tamtych czasach do Borku był obłędny kawał drogi od centrum, czy choćby Podgórza. Koło babci Jaroszowej wsiadało się w ósemkę jadącą aż z Bronowic. W Łagiewnikach, gdzieś w połowie drogi, linia tramwajowa stawała się jednotorowa z dwiema mijankami. Podróż z Podgórza do pętli w Borku trwała koło pół godziny. A z pętli jeszcze solidny spacer piechotą przez łąkę na wzgórze. Osiedle było pięknie położone, ale coś za coś. Tym czymś była kilometrowa przechadzka. Na szczęście Borek (a właściwie dwa, bo był jeszcze ten stary, nie do końca zabudowany, z rynkiem, na którym pasły się kozy) był w sumie samowystarczalny. Nie trzeba było po codzienne zakupy jeździć do miasta. Na miejscu była piekarnia, ze dwa sklepy spożywcze, taki typowy sklep wielobranżowy - mydlarnia i papierniczy, malutka pasmanteria, kiosk z gazetami, sklep mięsny i warzywniak. I wszystko w zasięgu rzutu beretem. Dla dopełnienia samodzielności żłobek, przedszkole, szkoła podstawowa, dom kultury z kinem „Iskierka” (tu widziałem Nagie Ostrze z Deborah Kerr i Garym Cooperem). Całe osiedle zabudowano kilkoma trzypiętrowymi domami, a reszta była jednopiętrowa ze spadzistymi dachami. Takie domy na normalną ludzką miarę. A wokoło orgia zieleni i kwiatów. I było to dzieło samych mieszkańców i dozorców. Po prostu zapragnęli mieszkać ładnie i zrobili to. Do tego administracja postarała się o murki z wapienia, porządne dróżki i alejki. Zwykłe osiedle stało się pięknym ogrodem.
 

2.III.2006 - I znowu skok w czasie
Wspomnienia mają do siebie to, że z trudnością poddają się prawom chronologii. Jakieś zdarzenie, czyjeś powiedzenie i skaczemy w czasie. To jest, oczywiście, „Znaczy, nieporządnie” jakby powiedział kapitan Mamert Stankiewicz. Tu przypomina mi się określenie „mamertyni” (oczywiście nie mający niczego wspólnego z tymi rzymskimi) - tak nazywali siebie wychowankowie Znaczy Kapitana.

Otóż nasza klasa w liceum była czymś bardzo przypominającym ten zakon. Znów skojarzenie. Z racji drylu wprowadzonego przez wicedyrektorkę naszą szkołę (LO nr 17 im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego) nazywano klasztorem pani Mikucińskiej. Nasz zakon nazywał siebie czterdziestoma cackami pani Kurlandskiej.

Najpierw o niej. Jej życiorys stanowiłby barwną opowieść wartą dobrego pióra. Otóż nasza Pani Mirosława pochodziła z ortodoksyjnej rodziny żydowskiej ze Skarżyska. Jej ojciec jednak akceptował życiowe wybory swoich córek. I ta młodsza jeszcze przed wojną zdążyła być komunistką. Ale taką, która wybrała komunizm jako piękną doktrynę społecznej równości, bez jej politycznych implikacji. Ze Związku Radzieckiego wyszła z Armią Andersa i przeszła jej cały szlak bojowy jako sanitariuszka (skończyła studia pielęgniarskie w Anglii). Jej pierwszy mąż, Polak, zginął w Powstaniu Warszawskim, a ich synem zaopiekowali się dobrzy ludzie (wojna rozdzieliła ją z mężem i synem). Mimo nacisków bardzo szybko wróciła do Polski i dokończyła studia rusycystyczne i romanistyczne, i zaczęła uczyć w szkołach, później na uniwersytecie. Wyszła za mąż powtórnie i z drugim mężem miała syna Olesia. W 1961 roku zmarł nagle Jurek (ten starszy), a przyczyna śmierci nigdy nie została stwierdzona. W 1962 roku porzuciła lektorat na uniwerku i przyjęła propozycję pracy w naszym liceum. Całą miłość przelała na nas. Mieliśmy zastąpić jej Jurka. Za nas dałaby się żywcem pokroić. Nie jestem pewien, czy wtedy potrafiliśmy to uczucie odwzajemnić tak, jak na to zasługiwała.

Byliśmy grupą czterdziestu indywiduów i chyba okiełznanie nas nie było takie najprostsze. A jednak się udało. Stworzyła z nas zwartą grupę przyjaciół. I ta przyjaźń, nawet jeśli dziś widzimy się rzadko trwa do dziś. Wszystkich wykierowała na ludzi. Ale też zawsze miała czas na indywidualną rozmowę, nie zawsze dla nas miłą, miała czas spotykać się z rodzicami i to nie tylko na wywiadówkach.

Dla nas największą atrakcją były wycieczki. Organizowała te wyjazdy sama i potrafiła do pomocy zmobilizować rodziców („pani Mirosławo, mąż do tej pory nigdy nie poszedł ze śmieciami, a teraz stał całą noc w kolejce po karpie” - ten ojciec był dyrektorem poważnej warszawskiej fabryki). Mamy na wyjazdy piekły ciasta najrozmaitsze. Swoimi kanałami załatwiała luksusowe konserwy. Przed jednym z wyjazdów wielkanocnych u moich rodziców był skład wiktuałów i surowców do wypieków. Wszystko załatwione w Hali Mirowskiej po cenach zaopatrzeniowych („Panie dyrektorze w mojej klasie są dzieci, których rodziców na taki wyjazd nie stać. A pan raz w życiu może zrobić interes bez zysku”. Pan dyrektor zaczął się śmiać i .... nie zarobił. - dziś to się nazywa non-profit business). Tak samo załatwiała darmowe bilety kolejowe z ważną osobą w ministerstwie. Dopiero wiele lat po maturze dowiedziałem się od koleżanki, że za jej wyjazdy i tak płaciła z własnej kieszeni. Oczywiście wycieczki i wyjazdy na ferie to był tylko miły przerywnik w szkolnej codzienności. A w szkole borykała się z zawiścią innych nauczycieli. Miała tylko to szczęście, że Dyrektor Hajdrych i pani Mikucińska, mimo swej oschłości, akceptowali jej metody wychowawcze. Skuteczne - z czterdziestki, którą dostała w ósmej klasie do matury dotarło trzydzieści siedem osób. Maturę zdali wszyscy i poza dwiema osobami wszyscy dostali się na studia w pierwszym podejściu. Poza tym wszyscy wyszli ze szkoły z perfekcyjną znajomością rosyjskiego.

Dalsze losy Pani Kurlandskiej w następnym odcinku.

A teraz wracam do naszej klasy. Byliśmy rzeczywiście zwartą grupą. Ale i tak były w niej grona mniejsze. Pierwsze to Elżbietanki (znowu zakon :) ) - dwie Elki, Lilka i Iśka. Potem Rodzeństwo - Oleńka (wobec, której żywiłem początkowo uczucia zgoła nie braterskie), Renia, Ziutas i ja. Trzecia grupa to Hanka i Irka, trzecia Ela i Jola. Między tymi grupkami nigdy nie było rywalizacji. W końcu nastąpiło ich połączenie w jedno wielkie Rodzeństwo. Bycie w którejś z tych grup nie oznaczało, że niestowarzyszeni są obcy. Przyjaźniliśmy się wszyscy bez wyjątku. Bywaliśmy u siebie. Razem chodziliśmy na imprezy. Kiedy chciałem się zobaczyć z Jędrkiem lub Leszkiem wystarczyło wyjść na spacer na ich tak zwaną rundkę, robiąc ją w odwrotną stronę. Jeśli nie spotkało się ich, to oznaczało, że siedzą w Sandwich Barze w Europejskim i o czymś zawzięcie dyskutują. Znaliśmy nawzajem swoje zwyczaje. Po maturze spotykaliśmy się co dwa tygodnie u Kurlandskiej na brydżyku i pogaduchach. Olek, choć chodził do klasy o rok wyżej też należał do naszej paczki.

Miało być o klasie, a wyszła laurka dla naszej Wychowawczyni. Zasłużyła na nią, a dobry Bóg niech zważy w Swej sprawiedliwości dobro, które nam uczyniła.

W maju mija czterdziesta rocznica naszej Matury. Znów się spotkamy. Znów będzie nam dobrze ze sobą. Mamy nadzieję, że ci, którzy odeszli - Kurlandska, Ziutek, Lilka, Jola i Wiesiek też z nami będą, jak kiedyś.

ps. Małgosiu ta Hanka - dobra, kochana i ciepła - to ta, którą poznałaś w Toronto. Zawsze miałem szczęście do sióstr.



3.III.2006 - Jeszcze o naszej Wychowawczyni

Kurlandska nigdy nie kryła się ze swoim pochodzeniem i politycznymi przekonaniami. W związku z tym, już podczas przygotowań do pierwszego wyjazdu wielkanocnego do Andruszkowic pod Sandomierzem, u niektórych z rodziców pojawiły się wątpliwości - socjalistyczna szkoła, nauczycielka Żydówka i na dokładkę komunistka. Te wątpliwości Kurlandska szybko rozwiała informując, że w jej domu szanuje się polskie i katolickie święta i są one obchodzone tak, jak w innych domach. Rodzice dowiedzieli się, że jest Polką, tylko przypadkowo urodzoną w żydowskiej rodzinie. To nie było zaparcie się swoich korzeni, nie. I teraz wiecie, czytający to, skąd moje poglądy na temat wielonarodowości Polski i opcji wyboru, dokonania identyfikacji z narodem i jego kulturą. Tak mnie wychowywano i w domu i w szkole. Maturę zdawaliśmy w 1966 roku. Więc w czasach szkolnych, przynajmniej w naszej klasie, nie istniał problem czyjejś żydowskości. Owszem wiedzieliśmy, że Iśka i Ania są Żydówkami, ale to była tylko prosta konstatacja faktu i nic ponadto. Rok 1968 w naszej grupie nie zmienił niczego.

Dla wyrażenia poglądów Kurlandskiej znamienne było zdarzenie w Wawelskiej Katedrze. Zauważyła, że dwóch z naszych kolegów wchodząc nie przeżegnało się. Zupełnie przypadkiem usłyszałem udzieloną im reprymendę - „Jeśli wchodzicie do swojego kościoła powinniście byli klęknąć i przeżegnać się. Wiecie, że jestem Żydówką i ateistką i jeśli uważacie, że przypodobacie mi się zapierając się swojej religii, to jesteście gówniarze.” - myślę, że takie lekcje każdy z nas zapamiętał na całe życie.

Kurlandska wiedziała o nas wszystko, nawet jeśli myśleliśmy, że coś uszło jej uwadze. Na którymś ze spotkań po maturze spytałem ją, czy wie, że w jedenastej klasie nie miałem zeszytu do rosyjskiego. Odpowiedziała, że również przez dwa lata nie miałem zeszytu do historii, ale przekonała Awerynową, że to nic takiego strasznego, jeśli i tak otrzymuję pozytywne oceny z wiedzy. Przy okazji dowiedziałem się, że siedzące za mną i Wieśkiem dwie Elżbietanki też nie miały niektórych zeszytów. A na koniec poinformowała mnie, że jestem idiotą nie zauważając, że przez dwa lata każdy miał zadawaną pracę domową według jej oceny naszych potrzeb i braków, jednym słowem po uważaniu.

Z tym „nie maniem” zeszytu do rosyjskiego wiąże się moje zawieszenie w prawach ucznia na dwa miesiące przed maturą. Któregoś dnia wpadł Wojtek dowiedzieć się co zadane. Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia. Było to koło jedenastej wieczorem i mama Wojtusia pogoniła, mówiąc, że możemy to zrobić jutro na którejś z przerw (nawiasem mówiąc następnego dnia zjawił się u mojej mamy z bukietem róż i przeprosinami - Wojtek, uroczy szaławiła, kindersztubę posiadł w stopniu najwyższym - nie sposób było gniewać się na niego). Rano Wojtek dowiedział się, co było zadane i poszliśmy do toalety, gdzie na parapecie mógł spokojnie pisać, a ja dyktować. Pech chciał, że do zadymionej toalety wszedł akurat dyrektor z pytaniem "Dzień dobry panowie, jak się wam pali? - Jesteście zawieszeni." Uznałem, że tłumaczenie, że nie palimy, a odrabiamy lekcje, może zaowocować pytaniem o mój zeszyt, przecież normalne jest odpisywanie, a nie dyktowanie. Stwierdziłem, że dyrektor może mieć duże problemy ze zrozumieniem sytuacji, a Kurlandska i tak nas wybroni. I wybroniła. Zresztą był to jedyny przypadek, kiedy dyrektor ośmielił się ukarać jej uczniów - od wymierzania sprawiedliwości była Ona i tylko Ona. Jakichś zasadniczych problemów wychowawczych ze swoimi cackami chyba nie miała. Dziś wiem, że byliśmy trzymani dość krótko, jednocześnie nie odczuwając ani obroży, ani smyczy. Kagańca nigdy nie było.

Dwa lata po naszej maturze wydarzył się 68 rok. Olek postanowił wyjechać do Izraela. Jej mąż stracił pracę. Wzięli fikcyjny rozwód i mąż wyjechał za synem dopilnować Olesia. Wkrótce potem i ona dowiedziała się, że Polska jej nie potrzebuje. Tłumnie odprowadziliśmy ją na dworzec. Wyjechała. Przez lata tułała się od Izraela, przez Francję do Ameryki. Ostatecznie osiadła w Jerozolimie. Pod koniec lat osiemdziesiątych zaczęła przyjeżdżać, na coraz dłużej. Po 1989 roku Wojtek, wtedy prezes ZUS (jego brat w tym czasie prezesował w PKO BP) załatwił przywrócenie Kurlandskiej polskiego obywatelstwa i emerytury. Osiadła w Laskach pod Warszawą, tylko na zimę jadąc do Jerozolimy (Izrael nie wypłaca świadczeń socjalnych poza swoimi granicami).

Kiedyś, w czasie którejś z wizyt u moich rodziców dowiedzieliśmy się, że przyjęła chrzest w klasztorze na Górze Karmel. Że znając jej drogę przez życie, możemy być pewni, że wybór był świadomy i zgodny z sumieniem.

Umarła w Jerozolimie i tam została pochowana.
 

poniedziałek, 6 lutego 2012

Było sobie GB - 11

24.II.06 - gruzy i podwórko
        Właściwie, poza paroma migawkami z czasów Szczawna-Zdroju, czy z Bieżanowa, tak drobnymi i niewyraźnymi, że trudno to nazwać wspomnieniami, moja pamięć zaczyna funkcjonować dopiero w czasach warszawskich.
Dzieciństwo miałem, nie powiem, interesujące. Z jednej strony morze gruzów dokoła, a z drugiej budujące się w sąsiedztwie domy mieszkalne. Jednym słowem wymarzony plac zabaw. Nic więc dziwnego, że trudno było nas utrzymać na podwórku. Wystarczyło, że któraś z mam musiała wrócić do domowych zajęć, a już jej hercypinkel znikał z podwórka. I tak wyciekaliśmy z podwórka po kolei. Na gruzach łatwiej i przyjemniej było bawić się w policjantów i złodziei. Gruzy dostarczały gotowej scenografii do każdej niemal zabawy. Najbliższe nam zajmowały wielki teren wyznaczony Elektoralną i Chłodną, Żelazną, dzisiejszą Prostą i Ciepłą (nie Jana PawłaII - bo po prostu jeszcze nie istniała). Z morza gruzów sterczały gdzieniegdzie mniej lub bardziej okaleczone kamienice. Niektóre już byle jak połatane i zamieszkałe. To był słynny warszawski Dziki Zachód. Stamtąd przynosiło się też rozmaite łupy, choćby łuski pocisków (jakże zazdrościłem koledze, który wygrzebał łuskę pocisku armatniego, jak niepozorna była przy niej łuska pocisku karabinowego). Wielokrotnie znajdowaliśmy ludzkie kości, znosiło się rozmaite żelastwo, które zawsze mogło się przydać. Natomiast nie tykaliśmy niewypałów. Tu chyba jednak odzywały się w nas początki rozumu i działały przemowy rodziców i sugestywne okładki szkolnych zeszytów. Teren był teoretycznie rozminowany, ale i tak co jakiś czas zgłaszaliśmy w komisariacie na Walicowie kolejne znaleziska. Chyba wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że również mieszkańcy Dzikiego Zachodu mogą być niebezpieczni. W zgruzowanych domach mieszkało sporo mętów. Ale jakoś nie zaczepiali dzieciarni, ograniczając się do wewnętrznych porachunków.
Byłem dzieckiem zdecydowanie wątłym i słabym. Ale miałem jakoś szczęście, że moim opiekunem samozwańczo mianował się kilka lat ode mnie starszy największy żul w okolicy zwany Młynkiem (naprawdę nazywał się Andrzej Młynarz) i o dziwo była to opieka absolutnie bezinteresowna - taka jego pańska zachcianka. Grupy wyrostków czatowały na smarkaczy idących z siatką po chleb czy kartofle. Podchodzili, otaczali delikwenta wianuszkiem i padała "prośba" - "Gnojku, kopsnij blaszkie" (chodziło oczywiście o pieniądze). Moja odpowiedź zawsze brzmiała "macie, ale jeszcze dziś odniesiecie w zębach, jak powiem Młynkowi". Byłem nietykalny.
Potem, gdy byłem już sporo starszy, przeszedłem na wyższy poziom samoobrony, bo dzielnica nadal nie należała do bezpiecznych. Zacząłem nosić w rękawie brzytwę na sznurku. To była straszna broń. Wyrzucona z dłoni otwierała się w powietrzu i cięła do kości. Wystarczyło, że wirowała na sznurku i nikt nie odważał się wejść w ten zaklęty krąg, zwłaszcza kiedy wirowała na poziomie twarzy. Nigdy nie musiałem jej użyć. Wystarczała informacja, że ją mam i pokazanie, że rzeczywiście rękaw nie jest pusty. Potencjalni napastnicy uznawali, że jestem jednym z nich i rozstępowali się z szacunkiem. Trudno, ten jeden nie okazał się jeleniem do gruntownego oskubania. Jeden z moich kolegów po takim spotkaniu wrócił w zimie do domu z podbitym okiem w samych majtkach i podkoszulce. Natomiast nigdy nie miałem kastetu lub szpadryny, ani nie nosiłem noża. W gruncie rzeczy byłem dzieckiem niespokojnym, ale nie łobuzem.
Były oczywiście też gry i zabawy, do których podwórko nadawało się lepiej niż gruzy, kiedy potrzebny był równy plac. Na podwórku grało się w dwa ognie, w "czy boicie się czarnego luda?", miasta - państwa, itd. No i przede wszystkim kopało się piłkę.
A dziś nie ma śladu po huśtawce i piaskownicy. Za to jest sporo zieleni, która przy nas nie miała szans na przeżycie. I wszędzie zaparkowane samochody. To już nie jest moje podwórko.  Czasem, bardzo rzadko, spotyka się kogoś z podwórkowej paczki. Mówi się cześć i pyta zdawkowo "co słychać?", nie będąc ani trochę zainteresowanym odpowiedzią. Nie ma o czym porozmawiać. Nasze drogi rozeszły się właściwie wraz ze skończeniem podstawówki.
I na koniec coś wesołego, co znam tylko z opowiadania ciotki. Któregoś dnia (a miałem wtedy 4 lata) wróciłem z podwórka wysmarowany smołą - włosy też miałem pozlepiane. Ciocia Nusia najpierw doczyszczała mnie naftą, a potem wsadziła do wanny. Mimo niezbyt ciepłej wody musiała mnie piec wycierana szmatkami skóra. No i odezwałem się: "Ty k...o". Ciotka zgodnie z zasadami pedagogii nie zareagowała. Po chwili ja znów: "Ty k...o". Ciotka znów nic. Jeszcze po chwili "Ty k...o. Czy ciocia nie słyszy, co do niej mówię?". Ciotka wybiegła z łazienki by swobodnie wyśmiać się w pokoju. 

25.II.06
Moja Jola wiersze pisze,
Asia tudzież,
Staszek też.
A ja rzadko coś do rymu.
I czy z sensem?
Chyba nie. 

26.II.2006 - nieznane twarze
W albumie umieściłem dziś skany 29 zdjęć nieznanych mi osób. Nie są to członkowie rodziny. Zdjęcia te pozostawiła babcia mojej żony (a starsza siostra mojej babci). Musiały być dla niej drogimi pamiątkami, jeśli przechowała je przez 50 lat. Dziś te zdjęcia mają 100 lat.
Prawdopodobnie są to osoby jakoś związane z seminarium nauczycielskim w Przemyślu. Czy ktoś potrafi je rozpoznać? Przyznaję, ze szczególnie liczę tu na Anię.
 


27.II.06 - Czy jest się czym chwalić?
       Jeden z "udziałowców" GB chwali się medalem przyznanym jego przodkowi za udział w wojnach indiańskich - Jürgen Stroop też był dekorowany za podobne zasługi (likwidacja warszawskiego getta). Ciekaw jestem, czy byłby równie szczęśliwy, gdyby Japończycy nadawali ordery za Pearl Harbour. Wyobraźcie sobie, że nawet ktoś taki Beniamin Franklin powiedział, że rum jest darem niebios w rozwiązywaniu problemów z Indianami. Włosy się prostują.

niedziela, 5 lutego 2012

Było sobie GB - 10

14.II.2006 - pół życia z komputerem

To będzie rzecz, która tylko pozornie ma się nijak do historii mojego życia. Pozornie, bo przecież komputer jest dziś moim podstawowym narzędziem pracy. Bo internet to sposób komunikacji wykorzystywany przeze mnie codziennie.

Słowo komputer w mojej rodzinie pojawiło się bardzo dawno. Było to trzydzieści lat temu z okładem. I pojawiło się, można powiedzieć, namacalnie. Tata w swoim biurze projektowym posługiwał się minikomputerem Olivetti do obliczeń inżynierskich. Basia pracowała w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Informatyki jako projektant systemowy. Ośrodek dysponował wtedy jedną z najsilniejszych maszyn. To był IBM 360/370. Dziś maszynka o mocy obliczeniowej porównywalnej w kalkulatorami, a wtedy ta śmieszna dziś zabawka zarządzała wielkimi fabrykami i wysłała człowieka na Księżyc. Małgosia, moja siostra i Irek, mój przyszły szwagier z kompurera korzystali na uczelni. Wkrótce potem Małgosia została projektantem baz danych, a Irek producentem minikompurerów Era. Dla mamy i dla mnie cała czwórka posługiwała się w rozmowach językiem, który tylko z grubsza przypominał polski wymieszany z angielskim. Jak mawiał Zagłoba - można było słuchać godzinę i niczego nie zrozumieć. Rozmowy dotyczyły również języków programowania. Kiedy usłyszałem, że PL-1 to język wysokiego poziomu i znakomity, choć trudny, zapytałem czy w takim razie można na ten język przełożyć Pana Tadeusza. Żebyście widzieli ten wzrok czwórki wtajemniczonych i pogardę w stwierdzeniu, że nie będą rozmawiać z ignorantem.

To były pionierskie czasy polskiej informatyki. Kto miał szczęście, mógł zobaczyć komputer przez szybę w ośrodku obliczeniowym. Tematy przynosiło się na kartach perforowanych i dostawało potem wydruk. Bezpośrednia praca z komputerem via klawiatura jeszcze się nie śniła.

Potem urodził się pierwszy komputer domowy Spectrum, maszynka niewiele potrafiąca. Ale jej znaczenia nie można przecenić - ona jako pierwsza spowodowała, że komputer przestał być złotym cielcem dla wybranych. Ten moment IBM po prostu przespał. Oczywiście pojawił się, ale w chwili, gdy rynek 8-bitowych komputerów domowych był już opanowany przez trzy firmy - Atari, Commodore i Amstrada.

Mój pierwszy komputer to był właśnie Amstrad CPC-6128. Swój DOS (disc operating system) miał zaszyty w epromie na płycie głównej i gotów był do pracy natychmiast po włączeniu zasilania. Językiem programowania był oczywiście Basic, ale odmienny od konkurencyjnych, polecenia można było kierować do konkretnych strumieni (ekran lub jego wydzielona część, dysk, drukarka). Maszynka została wyposażona w najszybszy znany interpreter Basica i była szybsza niż pecet IBMa posługujący się komplilatorem. Ciekawą rzeczą były komendy Basica odwołujące się bezpośrednio do systemu operacyjnego, a przede wszystkim możliwość zapisu pliku bez znacznika EOF (end of file) - to pozwalało na pisanie otwartych baz danych. Amstrad był szczytem możliwości oferowanych przez komputery 8-bitowe i zmarł bezpotomnie. Świat opanowały komputery z 16-bitowym Intelem (Motorola to była arystokracja).Ten komputer służył mi dłuższy czas i dzięki niemu wejście w świat pecetów odbyło się bezboleśnie. W tym okresie słyszało się o komunikacji między komputerami za pośrednictwem czegoś, z czego znacznie później powstał internet - ale to już było tylko na zasadzie, że gdzieś tam, w świecie.... Dziś oczywiście posługuję się pecetem, może nie najsilniejszym, ale za to z 1-gigowym RAMem. No i oczywiście z dostępem do internetu. 

14.II.2006 - pół życia z komputerem - c.d.

Czym jest internet? Odpowiedź nie jest taka prosta, jakby się wydawało. Jest w nim nieprawdopodobna ilość wiedzy, której zdobycie metodami "klasycznymi" trwałoby latami lub wręcz było niemożliwe. Ale jest też przecież jeszcze większa ilość bezwartościowych śmieci. Pozwala na szybką wymianę informacji i myśli, zabijając jednocześnie list w kopercie ze znaczkiem. No tak, lecz ta korespondencja jest tylko mizerną cząstką, reszta to spam.
Ale internet dał mi równocześnie świadomość, że wszędzie są ludzie życzliwi i bezinteresowni. Dał możliwość poznania wielu osób dzielących się swoją wiedzą nie przeliczając jej na pieniądze. I tu moja dozgonna wdzięczność dla Marca Plessy z Bawarii. To dzięki niemu moja wiedza o Szestnie jest tak obszerna. A przekazał mi rzeczy, od których bielało oko Pauliny (pani archeolog również interesująca się Szestnem). A przecież gdyby nie internet, nigdy bym się nie dowiedział nawet o istnieniu Marca.
A teraz troszkę genealogicznie.
Z Ellis Island dowiedziałem się o Cieczkiewiczach z Freifeld. Tego samego dnia Copernic pod hasłem Freifeld znalazł korespondencję między Martinem Serkoskym a Jolą Skalską na RootsWeb. Ponieważ nie znalazłem nigdzie polskiej nazwy tej wsi, napisałem do Joli mail z pytaniem, czy ona ją zna. Ponieważ na forum podpisywała sie Jolanta Skalski, domyśliłem się, że mieszka za oceanem i pytanie zadałem moją nieudolną angielszczyzną. Jeszcze tego samego dnia - 8 lutego 2000r. dostałem dwujęzyczną odpowiedź - tak Maleństwo, to już minęło 5 lat. Siostrzyczko czas pędzi. Co mi dał internet? - dał kochaną przyszywaną młodszą siostrę.
Ale i inne przyjaźni zawiązały się dzięki internetowi. Wymienię tu moją drugą młodszą siostrę Małgosię. A przecież są jeszcze dwie Anie, Alna, Tomek, Andrzej, Staszek, Waldek, Zbyszek i wielu innych. Czymś zupełnie innym było poznanie jeszcze jednej Anki, tej australijskiej. To było takie zatoczenie koła w czasie. Tak się złożyło, że miałem wiele lat temu przyjemność znać jej nieżyjącego tatę, choć Anki wtedy nie poznałem. A teraz Anka jest dla mnie kluczem pozwalającym na otwarcie kolejnych drzwi do tamtych czasów. Aniu, dziękuję.
Tu niektórym należy się małe wyjaśnienie. Dwie, kochane młodsze siostry to te, które dzielą się ze mną swoimi radościami i kłopotami, te, które od czasu do czasu wypłakują się na moim ramieniu, które od czasu do czasu trzeba ustawiać do pionu i nie obrażają się za sztorcowanie. I wiem, że ja też mogę na nie zawsze liczyć. I nie jest ważne, że dzielą nas tysiące kilometrów. Internet dając nam szansę poznania się, również zniwelował ten dystans. Internet dał mi coś naprawdę wielkiego - przyjaźń i coś więcej niż przyjaźń.
Byli oczywiście i ludzie, poznanie których przez internet było wątpliwą przyjemnością. Nie wymienię ich, bo na to nie zasłużyli. Jedno jest pewne - stanowią znikomą mniejszość.
A jako podsumowanie maleńka wyliczanka - w moim życiu komputer jest obecny ponad 30 lat. To przecież ponad połowa mojego życia. I tej bezdusznej maszynce naprawdę bardzo wiele zawdzięczam. 

23.II.2006 - przerywnik
No tak, jaki przerywnik i w czym? Przecież od dziewięciu dni nie napisałem niczego. Może to jednak przerywnik w nieróbstwie? A może wreszcie powrót do wspomnień?
To będzie wspomnienie specyficzne, bo o czymś, co w rodzinie trwa nadal. Więcej, zostało rozszerzone na mazowiecką część rodziny.
Proszę się nie śmiać - to będzie przepis na barszcz, nie tylko wigilijny. Siłą rzeczy nie zacznie się on tak, jak przepis cytowany w książce Łyżka za cholewą i widelec na stole autorstwa Przypkowskiego i Magdaleny Samozwaniec (z ilustracjami Mai Berezowskiej) "Weźmij żubra, a jak niemasz to łosia" (zachowałem oryginalną ortografię).
Bierzemy więc buraki i to koniecznie świeże, jędrne i bez śladów uszkodzeń. Myjemy je bardzo starannie szczoteczką i obieramy. Obrane kroimy w plastry i wrzucamy do słoja, tak, by wypełniły go mniej więcej w trzech czwartych. Zalewamy je prawie do pełna letnią przegotowaną (koniecznie, bo inaczej buraki zamiast się zakisić po prostu zgniją) wodą. Obieramy kilka ząbków czosnku (jeśli będzie to czosnek z Chin, to trzeba trochę więcej, bo jest zbyt łagodny), dzielimy je na połówki i też wrzucamy do słoja. Na koniec wrzucamy kromeczkę dobrze zeschniętego chleba razowego. Chleb musi być rzeczywiście razowy, a nie podróbka z karmelem. Przykrywamy słój talerzykiem i stawiamy go w ciepłym miejscu.
Po jakimś czasie pojawi się kożuszek pleśni, jeśli jest on cienki i prawie biały, wszystko jest w porządku. Po mniej więcej tygodniu barszcz jest gotowy. W smaku powinien być kwaskowaty i leciutko szczypać w język.
W postnej wersji wigilijnej dodajemy do niego wywar z suszonych grzybów. W innym przypadku można też dodać jeszcze rosół (oczywiście porządnie odszumowany, bo nasz barszcz ma być absolutnie klarowny).
Ważne jest, aby barszcz nie zagotował się, bo straci kolor i smak. Przywracanie obu octem lub sokiem z cytryny jest oszustwem niegodnym.
Sam surowy barszcz, bez późniejszych dodatków, jest znakomitym napojem orzeźwiającym. Pomijam tu jego oczywiste walory zdrowotne.
Ten barszcz jest może małym, ale istotnym elementem naszej rodzinnej tradycji. A rodzinni Mazowszacy najpierw się dziwili i kręcili nosami, a potem przyznali, że rzecz jest wyśmienita.

Było sobie GB - 9

7.II.2006 - Babcia Cieczkiewiczowa

Druga babcia, ta lwowska, czyli babcia Cieczkiewiczowa za mojej pamięci mieszkała najpierw w Bieżanowie. Dziś jest to odległa dzielnica Krakowa, wtedy była to jeszcze samodzielna miejscowość. Jedyną wtedy komunkacją między Krakowem i Bieżanowem były pociągi. Nie pamiętam, czy z Płaszowa, czy z Dworca Głównego. To zresztą nie jest ważne. Ten pociąg był dla mnie największą atrakcją. Nie dlatego, ze niemiłosiernie się wlókł. Był tak szybki, że na nim też, tak jak na wagonach kolejki radzymińskiej, ktoś, od czasu do czasu, pisał „Zabrania się zbierania grzybów w czasie biegu pociągu”. Dla mnie atrakcją nie do przebicia były kryte wagony towarowe z zamontowanymi w środku drewnianymi ławkami od burty do burty. W dodatku drzwi nie były zasuwane i „zamykano” je barierką z deski. Dziś jest to rozwiązanie niewyobrażalne.

Babcia mieszkała na piętrze dwumieszkaniowego, nieotynkowanego domu z czerwonej cegły. W mieszkaniu rezydowały trzy osoby: babcia, siostra taty[1] i psica Puli (rasy puli, czyli owczarek węgierski). Babcia była osobą stateczną, ciotka pracowała w Krakowie, co z dojazdami zabierało prawie cały dzień. Siłą rzeczy moją towarzyszką zabaw była Puli, istota równie zwariowana jak ja. Oczywiście pod czujnym okiem babci szaleństwa musiały mieć swoje granice. Podstawowym miejscem naszych zabaw był ogród, w którym babcia hodowała kwiaty i warzywa. Tu szaleć nie było wolno. Konieczność bycia spokojnym rekompensował mak. Żaden inny nie smakował tak, nawet w wypiekach, jak ten wysypywany z makówki prosto do ust. Ale babci oczkiem w głowie były kwiaty. Przede wszystkim dalie, które babcia zawsze nazywała georginiami. Na zdjęciach widać, że rzeczywiście były dorodne, choć babcia zawsze przyznawała się, że te jej ani się umywały do hodowanych przez siostrę. Najbardziej lubiła jednak kwiaty dziś właściwie zapomniane - lwie paszcze, nagietki i nasturcje. I chyba coś z tej miłości do nich przekazała mnie. W mojej klasyfikacji są one zaraz za krzemionkowskimi dziewannami.W czasie upałów w ogrodzie pojawiała się wielka drewniana balia, w której mogłem pluskać się do woli.

Wyjście z babcią na spacer pozwalało na wyszumienie się, bo nie było obawy, że coś podepczę, czy połamię. Ale wiązało się też ze stresem. Na drodze stawała śnieżnobiała koza sąsiadów. Po prostu bałem się jej, choć podobno była bardzo łagodna. W jej pobliżu szedłem przy nodze babci jak dobrze wytresowany pies. Dziwne, ale Puli też ją omijała bez zaczepek. Z tą kozą wiąże się jedno z moich najbardziej przykrych wspomnień. Byłem zmuszany do picia koziego mleka. Było niesmaczne i śmierdzące. Tran był o niebo smaczniejszy i codzienną porcję łykałem bez zmrużenia oka. Spacer to było baraszkowanie z psem na łące. Chyba nie była jakaś nadzwyczajna, jeśli nawet nie pamiętam, jak wyglądała. W końcu dochodziliśmy do płytkiej, czyściutkiej i leniwej rzeczki płynącej w szpalerze olch. Tu nasłuchiwaliśmy, czy nie usłyszymy śpiewu wilgi. Słyszeliśmy często jej melodyjny gwizd, ale nie zobaczyłem jej nigdy. Dziś ta rzeczka oficjalnie nazywa się Serafa, wtedy i później też nosiła niezbyt piękną nazwę Srawa.

Potem babcia dostała już własne mieszkanko w Borku Fałęckim, przy wylocie na Zakopane.

c.d.n.



12.II.2006 - bieżanowskie dodatki
A teraz mały dodatek do bieżanowskiej części wspomnień. To znaczy zdjęcia z tamtego okresu, które zeskanowałem w międzyczasie.
Zdjęcie z lipca 1953r. To ja w babcinym ogródku. W tle ten najwspanialszy na świecie mak, czekający na dojrzenie. Tego, że nie byłem dzieckiem najspokojniejszym dowodzi opatrunek nad kostką. Widać go też na zdjęciu następnym.
Zdjęcie z lipca 1953r. Tata miał w tym czasie motocykl, jeszcze przedwojenny, marki NSU (firmę tę po jakimś czasie wchłonął Volkswagen). Pojazd często był naprawiany, ale służył tacie przez ładnych parę lat. Pamiętam, ze zawsze chciałem usiąść na nim sam. Wydawałem się sam sobie wtedy kimś doroślejszym. Normalnie podróżowałem siedząc przed tatą na baku.
Zdjęcie z czerwca 1951r. To nie jest ta koza z poprzedniego odcinka, tylko jej córka. Do tamtej przenigdy nie odważyłbym się podejść. Widocznie pojąłem, ze ta kózka jest jeszcze takim samym dzieckiem jak ja, no i stąd to zdjęcie.
 
14.II.2006
Wczoraj poszperałem sobie w GB i okazało się, że moi przyjaciele umieścili tu już wiele zdjęć. Większość jest więcej niż ciekawa. I co w nich widać? Ano widać, że nikt z nas nie wstydzi się swoich korzeni. Czy to jest ważne? Tak, to jest najważniejsze. Bo w każdym z nas tkwi cząstka naszych przodków, ta najistotniejsza, jak widzimy świat i jakimi jesteśmy ludźmi.