niedziela, 29 stycznia 2012

Było sobie GB - 8

6.II.2006 - znak zapytania
Zacząłem się zastanawiać. Zgoda, moi Geisheimerowie stali się Polakami, choć nie wszyscy. Napisałem, że określenie swojej narodowości jest czymśbędącym swobodną opcją. Tylko jak przebiega proces stawania sie Polakiem lub Niemcem? Zgoda, to jest proces. Nie ma tak, że spać kładzie się Niemiec, a rano wstaje Polak. Do którego momentu ten proces przebiega w sposób nieuświadomiony? Co siędzieje w głowie człowieka, w pewnym momencie stającego na rozdrożu? Czy rodzi się w nim poczucie zdrady w chwili, kiedy stwierdza, że bardziej czuje się jużPolakiem niż Niemcem? Wreszcie, kiedy, już z całą stanowczością, potrafi stwierdzić „tak, jestem Polakiem”?W 1782 roku w Galicji pojawia się pierwszy Geisheimer imieniem Adam rodem z Waldgrehweiler w Pfalzu. Sto pięćdziesiąt lat później umiera mój pradziadek Filip. Filip urodził się w rodzinie jeszcze niemieckiej, wszak w metryce chrztu jak byk jest napisane, że został ochrzczony jako Philipp. Więc to nie dom był tym miejscem, w którym zaczęła się polonizacja. Może był to wpływ prababci Weroniki z Haasów? Tego też nie wiem. A przecież oboje umarli jako Polacy. Co przesądziło, że Vater unser zamienili na Ojcze nasz? W mojej rodzinie proces polonizacji zaczął się więc bardzo późno i dokonał w jednym zaledwie pokoleniu. Dokonał się też gruntownie. Dzieci mojego pradziadka nie wyniosły znajomości niemieckiego z domu. Poznały go dopiero w szkołach. W domu pradziadków mówiło się wyłącznie po polsku. Czy w domu moich prapradziadków zachodziły podobne zmiany, nie wiem, choć nie sądzę. Mój tata nic nie wie na ten temat. Dla niego dziadek Filip był Polakiem od zawsze. Nie pytał, bo naturalne, że takie problemy nie pojawiają się w młodej głowie. Z tego samego powodu nigdy na ten temat nie próbowałem rozmawiać z babcią. Zresztą wątpię by wiedziała ona o tych mechanizmach cokolwiek. Chociaż z drugiej strony wszystkie dzieci pradziadka Filipa otrzymały imiona związane z niemieckim kręgiem kulturowym - Stefania (babcia mojej żony), Rudolf, Franciszek Ferdynand, Maria Klotylda (moja babcia), Henryk i Adam. Adam nie jest, co prawda, imieniem niemieckim, ale wśród galicyjskich Geisheimerów pojawia się dość często od samego początku, mieści się w rodzinnej tradycji. Więc jakiś ślad niemieckości jednak pozostał.To chciałbym wiedzieć, ale zapewne nie dowiem się już nigdy - jak i dlaczego mój pradziadek stał się Polakiem.

5.II.2006 - Kim jestem (bez znaku zapytania)

Niewielu jest zapewne Polaków, których z czystym sumieniem można by nazwać „czystymi” narodowościowo. Większość ma wymieszaną krew. Musimy pamiętać, ze przez setki lat Polska była państwem niejednolitym etnicznie. W efekcie największy polski poeta będąc z pochodzenia Rusinem pisał „Litwo, Ojczyzno moja”. W jego osobie ujawniła się sprawa samookreślenia. Jola zadała prowokujące pytanie - kim jest? Prowokujące dlatego, że sama nie ma takich wątpliwości. Kim jest, jeśli w niej płynie krew kilku nacji. Moim zdaniem, pytanie skierowane bezpośrednio do Małgosi było pytaniem skierowanym pod niewłaściwym adresem. Genetyk będzie tylko w stanie odpowiedzieć jaki procent krwi niemieckiej itd. płynie w jejżyłach. Ale na to pytanie i dokładnie tak samo odpowie chemik lub fizyk. Bo tu odpowiedź sprowadza się wyłącznie do stwierdzenia procentowej zawartości różnych substancji w roztworze.Pytanie „kim jestem?” nie jest więc pytaniem do genetyka. Genetyk na tak zadane pytanie nie odpowie, bo nie potrafi. Powie, jaki procent genów odziedziczyło się po każdym z przodków. Powie, dlaczego jesteśmy podobni do babci, a nie do wujaszka. Dowiemy się, dlaczego możemy mieć skłonność do pewnych chorób. Ale na pytanie „kim jestem?” nie odpowie. Bo to nie biologia. Rodzimy się zaledwie małymi ludzikami, taką prawdziwą tabula rasa Locka (nie w sensie biologicznym, a społecznym). Dopiero wychowanie, miejsce, otoczenie lub okoliczności kształtują w nas poczucie tożsamości narodowej. Nikt nie rodzi sięPolakiem czy Niemcem. Gdyby nie moja dawna przyjaźń z Jolą (w końcu jest mojąmałą siostrzyczką) dziwiłbym się, że akurat ona zadaje takie pytanie. Pytanie, na które zna odpowiedź i pytanie mające sprowokować do pewnej dyskusji. Zarówno moi jak i jej przodkowie przeszli długą drogę od józefińskich kolonistów z Nadrenii do Hassów i Geisheimerów Polaków. Zadziałał tu mechanizm dodatkowy -Prawo do swobodnego wyboru, do samookreślenia się w momencie kiedy człowiek zaczyna się zastanawiać na ile pozostał jeszcze Niemcem, a na ile jest jużPolakiem. Swobodna opcja przypisania siebie do któregoś z tych narodów. Czucia się związanym z tym narodem, jego tradycją i kulturą. Moi Geisheimerowie i Joli Hassowie poczuli się w pewnym momencie Polakami. Zdradzili swą niemieckość? Mamy ich za to potępiać? Nie mamy takiego prawa. Dokonali wyboru i musimy to uszanować. Jola i ja.Natomiast dotykamy tu jeszcze problemu, w którym poza poczuciem własnej tożsamości narodowej mamy jeszcze do czynienia z poczuciem lojalności względem państwa. To znaczy, czy najpierw jestem Niemcem i obywatelem Polski, czy najpierw obywatelem Polski, a dopiero potem Niemcem. Przecież w okresie okupacji był to dla wielu dylemat czasem zbyt trudny do rozstrzygnięcia. Mamy przykład człowieka, który będąc z pochodzenia Niemcem mógł wtedy czerpać z tego korzyści. A jednak wybrał lojalność wobec ojczyzny, którą sam wybrał. Zapłaciłza to cenę najwyższą - oddał życie. Tym człowiekiem był baron Goetz-Okocimski (tak, ten od browaru).Jola i ja jesteśmy Polakami. Dlatego, że tak postanowili nasi niepolscy przodkowie. My tylko musimy uszanować i wybór i wolę. A polskość Joli nie podlega dyskusji, prawie dwadzieścia lat życia za oceanem dostarczyło na to ażnadto dowodów.I jest to jednocześnie część odpowiedzi Waldkowi na pytanie czym jest dla mnie genealogia. To szkoła pokory wobec własnych przodków, szkoła szanowania ich czasem bardzo trudnych wyborów. To obowiązek dążenia do wiedzy pozwalającej na zrozumienie ich motywacji i ich czynów.
1.II.2006 - Nie moje strony i nie moi przodkowie
Do pewnego momentu moja znajomość Mazur była, jeśli można tak powiedzieć, specyficzna. Wiązała się z moją pracą w warszawskiej Gazowni, będącej w tym czasie siedzibą całego okręgu, w skład którego wchodziło również województwo olsztyńskie. W tamtych czasach byłem pracownikiem pionu inwestycyjnego. Budowało się zarówno makarony - gazociągi miejskie od Warszawy po np. Pisz. Bywały też budowy gazociągów przesyłowych. Ich realizacja dla mnie sprowadzała się do śledzenia postępów budowy rzeczowo i kosztowo, do sprawdzania obmiarów i ich zgodności z fakturami. Taka typowa robota biurowa. Od czasu do czasu trafiał się wyjazd służbowy. Te na Warmię i Mazury lubiłem najbardziej. Jakoś tak się składało, że w Gazowni Olsztyńskiej i podległych jej gazowienkach pracowali bardzo sympatyczni ludzie. Te wyjazdy miały i dodatkowe zalety. Ktokolwiek jechał w delegację przywoził spyżę dla kolegów. A to jaja prosto z punktu skupu, a to wspaniałe wędliny z masarni w Piszu. W tamtych czasach było to po prostu ważne.Budowa gazociągu przesyłowego kończyła się i następował jego rozruch. Trzeba było przygotować preliminarz kosztów, a ponieważ uczestnictwo w grupie rozruchowej nie wynikało bezpośrednio z obowiązków służbowych, były to ekstra pieniądze i to bardzo liczące się w domowym budżecie. Ale najważniejsze było oderwanie się od biurka, zażycie ruchu i świeżego powietrza. Ja byłem członkiem stałej grupy rozruchowej ochrony katodowej. Dla nie wiedzących - jest to ochrona antykorozyjna poprzez ustawienie odpowiedniego potencjału gazociągu względem gruntu. Rozruch wymagał przedeptania i to kilkakrotnie całej trasy gazociągu. Stąd też i dziwna znajomość Mazur. Nazwa wsi kojarzyła się nam najczęściej z lokalizacją stacji ochrony katodowej. Oczywiście po zrobionej robocie był czas na przyjemności - las, jezioro itd.A zaraz się okaże skąd ten przydługi wstęp.W 1997 roku spędzaliśmy z Basią i Martą urlop w ośrodku campingowym w Świętej Lipce, słynnym na Warmii centrum kultu Maryjnego. Mieszkaliśmy w domku należącym do olsztyńskiej Gazowni. W tych stronach byliśmy pierwszy raz (właśnie nie licząc moich wyjazdów służbowych). Siedzenie na plaży jest rzeczą należącą do najnudniejszych i robiliśmy sobie bliższe i dalsze wypady. Droga zawiodła nas i do pobliskiego Szestna. W XIV wieku powstał tu krzyżacki zamek, z którego do dziś przetrwał tylko fragment ściany skrzydła północnego. Na podzamczu znajdował się największy młyn w państwie krzyżackim. W bezpośrednim sąsiedztwie zamku lokowano w 1401 roku dzisiejsze Szestno. Przywilej lokacyjny wydał ówczesny komtur Bałgi, późniejszy wielki mistrz Ulrich von Jungingen. Właśnie tu, w Szestnie, znaleźliśmy absolutną perłę tych stron, a mianowicie przepiękny gotycki kościół o prostej bryle z masywną wieżą (przebudowany po pożarze w XVII wieku). Dzięki życzliwości pana Banasiaka, ówczesnego sołtysa i kościelnego w jednej osobie mogliśmy poznać historię kościoła i przyjrzeć się jednolitemu XVII-wiecznemu wnętrzu. Jednocześnie okolica jest wyjątkowo piękna - jeziora wśród wysokich wzgórz. To zdecydowało, że dwa lata później urlop postanowiliśmy spędzić właśnie w Szestnie.Natomiast ciągle kołatało mi się po głowie, że znam tę nazwę, ale wciąż brakowało mi skojarzenia. Szestno, Szestno ... - i dalej wciąż pustka. Dopiero kiedy w polach zobaczyłem białe słupki z czerwonymi i żółto-czerwonymi łebkami przyszła pierwsza konstatacja - tędy idzie gazociąg Kętrzyn - Mrągowo. Przy bocznej drodze charakterystyczna szafka stacji ochrony katodowej. No już byłem w domu. Już wiedziałem skąd to kołatanie w głowie. Przecież byłem tu ze trzy razy.

1.II.2006 - Nie moje strony i nie moi przodkowie (cd.)
Tak naprawdę, moje zainteresowanie historią Szestna zaczęło się od zobaczenia na przykościelnym cmentarzu zespołu żeliwnych krzyży z XIX wieku. Jako niedoszły odlewnik byłem zafascynowany ich niezwykle precyzyjnym wykonaniem i jakością żeliwa. I tak zaczął się okres nazwany przez Basię trzema latami urlopów na cmentarzach. A potem... Potem była już tylko fascynacja historią tej wsi. Poznawanie ludzi związanych z nią tu na miejscu, w Niemczech i za oceanem. Ludzi naprawdę sympatycznych. Ludzi szukających pomocy i ludzi bezinteresownie dzielących się swoją wiedzą. Tak zawiązała się i nasza, trwająca do dziś, przyjaźń z tutejszym proboszczem Sylwestrem Progorowiczem - wspaniałym księdzem nie mającym w sobie nic z funkcjonariusza kultu i jednocześnie świetnym facetem. Tu też co roku zjawia się grupa miłych, młodych ludzi - archeologów z Uniwersytetu Warszawskiego pod wodzą szefa Ekspedycji Galindzkiej doktora Wojtka Wróblewskiego. Jednym z owoców moich zainteresowań jest inwentaryzacja krzyży na wszystkich cmentarzach dawnej luterańskiej parafii w Szestnie. Zdarzały się niestety momenty bardzo przykre. Pytanie: "Czy zachował się...?" i zgodna z prawdą odpowiedź, że nie i konieczność poinformowania, że cmentarz nie zniszczał przez upływ czasu, że nie zdemolowały go dwie wojny światowe, ale został zdewastowany przez moich rodaków. Na szczęście były i chwile wzruszające, kiedy na kolejne pytanie "Czy zachował się...?" wysyłałem zdjęcie grobu i dostawałem odpowiedź, że rodzice pytającej płakali patrząc na nie. Czy warto było robić tę inwentaryzację? Myślę, że te "wakacje na cmentarzach" warte były choćby tej jedynej chwili wzruszenia. Na położonym opodal kościoła w Szestnie cmentarzu zachował się zespół szesnastu żeliwnych krzyży z lat 1813 - 1901. Jest to, chyba największa grupa takich krzyży w całej okolicy. Jeszcze nie tak dawno było ich więcej, lecz kilka zostało zniszczonych i oddanych na złom. Sprawą zajęła się prokuratura, a winny został ukarany, ale to już zupełnie inna historia. Pięć krzyży stoi na najstarszej części cmentarza obwiedzionej kamiennym murem. Są to krzyże od IX do XIII. Od pozostałych różnią się bardzo prostą formą. Inne są neogotyckie, a dwa są zdecydowanie odmienne w swej dekoracyjności. Wszystkie krzyże z Szestna (Seehesten) i okolic charakteryzują się nie tylko elegancją formy, lecz i bardzo wysokim poziomem techniki odlewniczej. Wszystkie wykonano z dużą precyzją, o czym może świadczyć bardzo ostry rysunek liter w napisach. Gdyby nie znaczne rozmiary krzyży, można by je uznać za odlewy kokilowe, a nie typowe odlewy w formach ziemnych. W czasie porządkowania kwatery z krzyżami I - IV odkryłem krzyż oznaczony numerem XVI, który, sądząc po zaawansowaniu korozji, od wielu lat był przykryty cienką warstwą ziemi. Na prawie wszystkich cmentarzach ewangelickich na tym terenie, groby należące do zmarłych pochodzących z jednej rodziny z reguły zostały otoczone kutymi płotkami tworzącymi niewielkie kwatery rodzinne. Sztachetki w tych ogrodzeniach zakończone są żeliwnymi grotami (wszystkie i wszędzie według jednego wzoru). Takie same groty spotyka się również w wielu ogrodzeniach wokół kościołów. Na niektórych z ogrodzeń zachowały się owalne tablice z nazwiskiem rodziny. Czasem, zapewne w przypadku rodzin uboższych, tablice te zastępowały krzyże. Trzy z takich tabliczek zachowały się w Szestnie. Każdy z typów krzyży (neogotyckie są w dwu wariantach nieznacznie różniących się w szczegółach) i oba typy grotów z ogrodzeń powtarzają się na rozległym obszarze - w układzie południkowym od Szestna (Seehesten) po Barciany (Barten) (krzyżacki zamek i gotycki kościół naprawdę wart zwiedzenia) i Srokowo (Drengfurth), co daje około czterdzieści kilometrów. Zaciekawił mnie producent krzyży zaopatrujący tak rozległy rynek zbytu w wysokiej jakości wyroby - producent o znacznym doświadczeniu i dysponujący zapleczem o charakterze fabrycznym, a nie rzemieślniczym. Zastanawiałem się, czy nie istniała na tym terenie odlewnia. Niektóre z krzyży są sygnowane "Lentz - Rastenburg" (Kętrzyn). Kętrzyn (Rastenburg) jest ponadto usytuowany dokładnie w środku opisanego obszaru. Jak często bywa, pomógł przypadek. Odwiedziliśmy muzeum w kętrzyńskim zamku i dokładnie czytaliśmy podpisy pod starymi zdjęciami. Okazało się, że jedno z nich przedstawia budynek, nie odlewni, a założonej w sześćdziesiątych latach XIX wieku fabryki maszyn rolniczych, której udziałowcem był niejaki Lentz. Zapewne fabryka upadła bezpośrednio po pierwszej wojnie światowej, ponieważ w latach dwudziestych jej budynek został adaptowany do celów mieszkalnych. Fabryka mieściła się przy obecnej ulicy Chopina i budynek ten istnieje do dziś. Jest pewne, że zakład ten istniał, w jakiejś innej zapewne formie, również w pierwszej połowie XIX wieku, czego dowodzą zachowane z tego okresu krzyże. Krzyże na cmentarzu w Szestnie (Seehesten)i te rozproszone na innych cmentarzach warte są uznania ich za obiekty zabytkowe - nie w sensie formalnoprawnym (w takim już zapewne są), a jako dokument. To, na ogół jedyne, wspomnienie o minionych czasach i o ludziach, którzy tu żyli, pracowali i umierali. Napisy świadczą swoim ciepłem, że również kochali się - np. napis na krzyżu S-VI: "Tu spoczywa mój kochany mąż i nasz dobry ojciec ..." lub na krzyżu S-IX: "Miejsce spoczynku naszej wiernej, niezapomnianej Matki ...". Faktem jest, że tutejsze parafie, z reguły nie należą do bogatych. W tej sytuacji, biorąc również pod uwagę, iż prawidłową konserwację metalu trudno przeprowadzić bez udziału fachowca, pomoc powinien okazać Wojewódzki Konserwator Zabytków, a może również rozproszeni po świecie potomkowie tych, którzy pod tymi krzyżami spoczywają.A gdzie tu genealogia? Przecież z tytułu wynika, że nie moja. Ale jest. To te pytania zza oceanu. I odpowiedzi, częściej, niestety, "nie zachował się".Czas mija nieubłaganie. Pani z kiosku jest już na emeryturze i zastąpiła ją sympatyczna dziewczyna, a pan Banasiak przeniósł się na szestneński cmentarz - nie umiał pogodzić się ze smiercią żony i teraz znów są razem.
W sporej części wykorzystałem tekst opublikowany na GenPolu.



sobota, 14 stycznia 2012

Było sobie GB - 7

26.I.2006 - kolejne sprowokowane wspomnienie
Na p.s.g. pojawił się nowy wątek:Jestem w Posiadaniu odnalezionej przypadkowo dokumentacji, zawierającej nazwisko byłego premiera RP. Całość liczy około 300 dokumentów, czyli dwie pękate teczki A4. Są to dokumenty typu faktury, certyfikaty, korespondencja dyplomatyczna, a także czarno białe zdjęcia. Jestem zainteresowany informacją czy podobne dokumenty można gdzieś sprzedać, ewentualnie domagać się nagrody w przypadku odnalezienia właściciela, i jaką wartość mają takie dokumenty. Dokumenty o których mowa pochodzą z przełomu XIX i XX wieku, zgadza się jedynie nazwisko, co oznacza ze może to być zwykły zbieg okoliczności. Mogą one co najwyżej być traktowane jako pamiątka rodzinna.Staszek, jak to Staszek, odpowiedział z właściwą sobie zapalczywością. Ja odpowiedziałem tak:
Witaj!
Jeśli prawidłowo się domyślam, to te dokumenty powinny dotyczyć osoby śp. Stanisława Cyrankiewicza. Ma on rzeczywiście wiele wspólnego z premierem Józefem Cyrankiewiczem. Był jego dziadkiem. Stanisław Cyrankiewicz był znanym krakowskim restauratorem, był też historykiem amatorem, ale w pamięci współczesnych i potomnych zapisał się przede wszystkim jako ten, który pracując wiele lat wykonał KOMPLETNĄ inwentaryzację krakowskich cmentarzy (dodając do tego jeszcze cmentarze w Podgórzu, nie będącym jeszcze częścią Krakowa). Kolejne wydania jego przewodnika miały inwentaryzację uzupełnianą na bieżąco. Inwentaryzacja obejmowała również osoby pochowane w kościołach (na podstawie zachowanych epitafiów). Nikt przed nim, a pewnie i po nim takiej pracy nie wykonał.
Cała jego spuścizna została przekazana przez rodzinę Bibliotece Jagiellońskiej (chyba na mocy testamentu). Jestem pewien, że będąc na Twoim miejscu zrobiłbym też tak samo. Nie handlowałbym tymi dokumentami, a dochodzenie znaleźnego nie przeszłoby mi przez myśl.Jacek
A teraz wspomnienie.

Byłem w Krakowie któregoś września pod koniec lat sześćdziesiątych. Kuzynka taty zaproponowała bym wybrał się z nią i ciotką jej męża na benefisowe przedstawienie Zofii Jaroszewskiej obchodzącej jubileusz pracy na scenie. Jaroszewska grała Babę Dziwo w sztuce Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Ale to nie jest ważne. Ciotką mojego wuja Janka Godzickiego była znana w Krakowie pani Zofia Jachimecka, tłumaczka literatury włoskiej i wdowa po muzykologu prof. Zdzisławie Jachimeckim. Główka pani Jachimeckiej wyrzeźbiona przez Dunikowskiego jako jedna z wielu zdobi plafon w Sali Poselskiej na Wawelu. Jeszcze przed pierwszym aktem podeszły do nas dwie bardzo mocno starsze panie. Zostałem przedstawiony ciotkom premiera Cyrankiewicza. To były córki wspomnianego wyżej Stanisława.Pod koniec pierwszego antraktu zjawił się sam premier. Z szacunkiem sztubaka przywitał się z trzema starymi damami i moją ciotką. A rozmowę zaczął od mitygowania się, że nie zdążył na początek sztuki, że już był w garderobie u pani Zofii i przeprosił za spóźnienie. W prywatnej rozmowie był bardzo miłym i kulturalnym panem.
I w ten sposób mając 19 lat otarłem się o monde.
Józef Cyrankiewicz jest pochowany w rodzinnym grobie na Cmentarzu Rakowickim. Leżą w nim jego dziadkowie, rodzice i owe dwie ciotki poznane przeze mnie w teatrze. [Tu się pomyliłem, J. Cyrankiewicz został pochowany na Cmentarzu Komunalnym na Powązkach] 

27.I.2006 - moje najstarsze wspomnienie
Najstarszym wydarzeniem, jakie udało mi sie zapamiętać bez podpierania się zdjęciami jest chrzest mojej siostry Małgosi. "Rozwrzeszczane mokre miejsce" (tak nazwał swoją młodszą siostrę poeta Aleksander Maliszewski, a mnie to określenie bardzo się podoba) urodziło się 28 maja 1952r., a chrzest był niewiele po tej dacie. Z prostego rachunku wynika, że w tym dniu miałem 3 lata i 9 miesięcy. Małgosia urodziła się, co prawda, w Szczawnie-Zdroju tak jak ja, ale z powodów czysto utylitarnych jako nowa obywatelka i przyszła katoliczka została zgłoszona w Warszawie (bez zafałszowania daty) - w tym czasie byliśmy już od ponad pół roku mieszkańcami Stolicy.
Obrzęd odbył się w pokarmelitańskim kościele przy dzisiejszej Alei Solidarności. Tak, to ten kościół przesunięty dla poszerzenia ulicy. Dziś można rzec, że moją siostrę chrzczono na ulicy :). Nasz kościół parafialny przy Chłodnej nie był jeszcze czynny, brakowało mu urwanego przez bombę prezbiterium. Z całej uroczystości pozostała mi tylko jedna mała migawka. Siedzę w zakrystii na stopniu ołtarzyka zapomniany przez Boga i ludzi. Przecież wszystko tego dnia kręci się wokół mojej siostry. Z mojej perspektywy widać tylko las nóg.
Kiedyś, z prostej ciekawości poszedłem zobaczyć miejsce akcji. Okazuje się, że pamięć przechowała topografię pomieszczenia. Kiedy opowiedziałem tę historię księdzu, który kręcił się akurat po zakrystii, śmiał się bardzo serdecznie i powiedział, że stres wywołany poczuciem osamotnienia musiał być tak silny, że w pamięci pozostał jako wspomnienie chwili.Potem byłem świadkiem przesuwania tego kościoła. Było to wydarzenie ściągające gapiów z całego miasta. W końcu było to imponujące przedsięwzięcie. Oglądaliśmy to u kolegi mieszkającego naprzeciw kościoła. Miejsce, gdzie stał niegdyś zostało zaznaczone granitowymi kostkami wtopionymi w nową jezdnię.I to już wszystko.

27.I.2006 - Ślub moich rodziców
Wawel-6-IX-1947.jpg
To zdjęcie jest przykładem, że tak jak mówiłem, przy albumach rodzinnych nie mam juz nic do roboty.
I teraz opis opis osób na zdjęciu, tak jak zapisał to tata:
1. Zdzisiek Fiałek - kuzyn mojej mamy,
2. c. Irena Marcinkowska - siostra mojego dziadka Jarosza,
3. mama Jaroszowa - moja babcia,
4. Jadwiga Fijałkowa - żona tego spod nr 1,
5. Irka - ciocia Nusia, siostra mojej mamy - ta, która wyciągnie mnie za parę lat za nogi z jaskini,
6. c. Adela - siostra dziadka Jarosza,
7. stryj Edmund Jarosz - brat dziadka,
8. stryj Adam Ciećkiewicz - brat dziadka Kazimierza Cieczkiewicza,
9. ks. Domasik - przyjaciel dziadka Jarosza - opiekował się rodziną po aresztowaniu dziadka przez Gestapo,
10. Marysia - moja mama,
11. ja - mój tata,
12. mama Cieczkiewiczowa - moja babcia, o niej będzie wkrótce,
13. Anna Ciećkiewicz (później Godzicka) - kuzynka taty,
14. c. Wanda Ruggiero - kuzynka dziadka Jarosza,
15. Ewa Świsterska - żona przyjaciela taty, moja "przyszywana" ciotka,
16. Jadzia - siostra taty,
17. c. Zdzicha Ciećkiewicz - siostra dziadka Kazimierza Cieczkiewicza,18. Tadzio Bajowski - kolega taty,
19. Zdziszek Romaniszyn - przyjaciel taty.
I właśnie tak są opracowane wszystkie rodzinne albumy. Tak jak mówiłem - wszystko gotowe i podane na talerzu. Tato, chwała Ci za to.

30.I.2006
Miał być kolejny odcinek wspominkowy, ale go nie będzie. Trafił mi się dołek i muszę się z niego jak najprędzej wygrzebać i pozbierać myśli.
Wczoraj byliśmy z córcią na wystawie Boznańskiej w Zachęcie. Odstaliśmy swoje w kolejce do oglądania, bo to był ostatni dzień wystawy. Szczerze powiedziawszy byłem zawiedziony. Nie potrafiłem się dopatrzyć w ekspozycji jakiejś przewodniej idei. Ot zbiór portretów poprzetykanych obrazami kwiatów. W gruncie rzeczy wystawa jakich wiele.
I to już koniec na dziś.

Było sobie GB - 6

20.I.06 - Dezyderata - najpiękniejszy tekst PpB
Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy. O ile to możliwe bez wyrzekania się siebie bądź na dobrej stopie ze wszystkimi. Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoja opowieść. Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha. Porównując się z innymi możesz stać się próżny i zgorzkniały, bowiem zawsze znajdziesz lepszych i gorszych od siebie. Niech twoje osiągnięcia zarówno jak plany będą dla Ciebie źródłem radości. Wykonaj swą pracę z sercem, jakakolwiek byłaby skromna, ją jedynie posiadasz w zmiennych kolejach losu. Bądź ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa. Niech Ci to jednak nie zasłoni prawdziwej cnoty - wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie pełne jest heroizmu. Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie co ci lata doradzają z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności. Obok zdrowej dyscypliny bądź dla siebie łagodny. Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy, masz prawo być tutaj. I czy to jest dla ciebie jasne czy nie wszechświat bez wątpienia jest na dobrej drodze. Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek On ci się wydaje, czymkolwiek się trudnisz i jakiekolwiek są twoje pragnienia, w zgiełkliwym pomieszaniu życia zachowaj spokój ze swą
duszą. Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Bądź uważny. Dąż do szczęścia.

Znalezione w starym kościele Św. Pawła w Baltimore. datowane 1692r.
Słowa: Max Ehrmann
Muzyka: P. Walewski

21.I.06 - MAM, MAM, MAM
Wczoraj dowiedziałem się, że Paulina i Justyn do Ameryki odpłynęli z Hamburga. Przystankami w drodze były porty Cuxhaven, Southampton i Cherbourg. Dziwny jest tylko zapis, że w Ameryce nie oczekiwał ich nikt z krewnych. A przecież z analizy listy pasażerów daje się wywnioskować, że na Paulinę czekał ktoś chyba spowinowacony. Ale może się po prostu mylę.
Natomiast z tego samego źródła dowiedziałem się, że z Hamburga do Kanady płynęli tym samym statkiem Agnieszka Cieckiewicz i Franciszek Cieckiewicz (w spisie jest błąd w pisowni nazwiska, ale do tego zdążyłem się już przyzwyczaić). A dziś znalazłem oboje w fiszkach od Joli (Siostrzyczko, jesteś wielka!!!). Byli rodzeństwem. Daty urodzenia - 1884/1885 - Agnieszka i 1886/1887 - Franciszek podane są dość dokładnie. W rzeczywistości Agnieszka urodziła się 23.III.1886r., a jej brat 30.XI.1887. Można by wątpić, czy Agnieszka z listy pasażerów jest tą samą z ksiąg. Ale tu wątpliwości być nie może. W księdze jest dopisek, że wyjechała do Kanady i tam wyszła za mąż. W zapisach dotyczących jej matki jest informacja, że wyjechała w 1906 roku do Kanady. W tym czasie jej mąż, a ojciec Agnieszki i Franciszka, Wilhelm Cieczkiewicz nie żył już od 8 lat. Wydaje mi się, że można stąd wysnuć wniosek, że przynajmniej jednemu z dzieci życie ułożyło się na tyle pomyślnie, że mogło wziąć do siebie owdowiałą matkę. Które, tego nie wiem. Może Małgosia ma dostęp do kanadyjskiego analogu Ellis Island. Na liście pasażerów powinno być, do którego z dzieci się udawała.

22.I.06 - Piszącym pamiętniki ku przestrodze
KSIĘGI
W pewnej biblijotece, gdzie była, nie pomnę,

Powadziły się księgi; a że niezbyt skromne,
Łajały się do woli różnymi języki.
Wchodzi biblijotekarz, pyta się kroniki:
"Dlaczego takie wrzaski?"
"Dlatego się swarzem,
Iżeś mnie śmiał położyć obok z kalendarzem."
"Wszystko się tu porządnie - rzekł jej - posadziło:
On zmyśla to, co będzie, ty zmyślasz, co było."
Ignacy Krasicki - Bajki

24.I.06 - Moi przyjaciele
Właściwie ten odcinek miał być o czymś zupełnie innym. Miał się pojawić przepis na babciny sernik wiedeński. W końcu go obiecałem, jako kolejny wypiek genealogiczny.
No, ale przyjaciele spowodowali, że dziś z tego zamiaru rezygnuję
Tekst Dezyderaty znalazł się tu przede wszystkim dla Małgosi, a po części dla Joli - dla ukojenia ich skołatań. Teraz okazuje się, że i dla Staszka też. Staszku, mnie też szlag trafia i staram się ostatnio nie czytać codziennej prasy, żeby nie zwariować. Czasem nóż sam się otwiera w kieszeni. Ale Tobie Staszku lekarze zabronili denerwowania się, jeśli chcesz nadal być między nami, a tuszę, że chcesz. Więc zawsze pamiętaj:Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy, masz prawo być tutaj. I czy to jest dla ciebie jasne czy nie wszechświat bez wątpienia jest na dobrej drodze. Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek On ci się wydaje, czymkolwiek się trudnisz i jakiekolwiek są twoje pragnienia, w zgiełkliwym pomieszaniu życia zachowaj spokój ze swą duszą. Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Bądź uważny. Dąż do szczęścia.I niczego więcej od Ciebie nie wymagam.
Drugim sprowadzającym mnie na manowce okazał się Wiktor.I ja bywałem w Brodnicy, a tak dokładniej nad Bachotkiem. Nad samym jeziorem był ośrodek wczasowy Polmo Brodnica, a tata był generalnym projektantem tejże fabryki. Kajakiem i łódką zaliczyłem cały szlak Drwęcą od Brodnicy, przez Bachotek, aż do Wielkich Partęczyn. Rowerem objeździłem chyba wszystkie okoliczne wsie i leśne dróżki (ale piachy, często rower trzeba było pchać). Tak jak Wiktor zwróciłem uwagę na „jo”, które mnie początkowo niepomiernie denerwowało.Większe zakupy robiło się oczywiście w Brodnicy, która zawsze robiła na mnie korzystne wrażenie. Przede wszystkim była czysta i uporządkowana. Zawsze podobała mi się filigranowa wieżyczka gotyckiego ratusza z tarczą nieczynnego zegara obudowana znacznie młodszymi od niej kamieniczkami. Piękna jest masywna baszta koło mostu na Drwęcy. Piękna jest dostojna gotycka fara i piękna jest wieża krzyżackiego zamku. Tu, w Brodnicy pierwszy raz widziałem nagrobki w postaci ramy podobnej do wieka trumny. Ze zdziwieniem dowiedziałem się, że przed wojną Brodnica była bardzo silnym ośrodkiem kulturalnym. Że zapłaciła za to bardzo wysoką cenę, niemym świadkiem jest pomnik ku czci straconych stojący koło mostku św. Jadwigi na kanale łączącym jeziora Bachotek i Strażym.Pierwszego dnia po przyjeździe wchodziliśmy z Leszkiem (synem kolegi mojego taty) na najwyższe w okolicy wzgórze by zobaczyć, gdzie z komina idzie dym. To był znak, że piecze się chleb. Potem na rowery i w drogę. Zwykle wracaliśmy ze znacznie mniejszą porcją chleba, niż kupiona. Reszta znikała w wiecznie głodnych żołądkach. Ale bo co to był za chleb. Taki najprawdziwszy, pieczony na zakwasie, na liściu chrzanowym. Gorący, pulchny (uwaga, zaczynam się ślinić). Takiego chleba w Warszawie nie było.
Jeszcze jedną rzeczą muszę się pochwalić. Kiedyś płynęliśmy łódką do Brodnicy na zakupy. Kiedy przepływaliśmy koło fabryki spytałem taty kolegę, gdzie jest kolektor ściekowy, bo go nie zauważyłem. Wtedy dowiedziałem się, że tata, wbrew niektórym decydentom ze zjednoczenia, uparł się i doprowadził do wybudowania fabryki z zamkniętym obiegiem wody technologicznej. Woda z rzeki była brana tylko na uzupełnienie strat, ale ścieków nie było. To był pierwszy tego typu zakład w Polsce.

wtorek, 10 stycznia 2012

Było sobie GB - 5

17.I.2006 - Moje babcie - cz. I - Babcia Jaroszowa
Zazwyczaj, jako dziecko, przynajmniej część wakacji spędzałem u babć w Krakowie. Babcia Jaroszowa mieszkała w Podgórzu, przy ulicy Zamoyskiego, choć wtedy ten odcinek nazywał się Łagiewnicką. Dom stał u samego podnóża Krzemionek. Oczywiście wyglądały one zupełnie inaczej niż dziś. W końcu minęło pół wieku. Na miejscu zabudowań telewizji stał jeszcze poaustriacki fort górski zwany rondlem. Chyba taki sam jak ten koło kościółka św. Benedykta. Poza tym Krzemionek jeszcze nie zadrzewiono i były piękną górską łąką. Mama twierdzi, że pamięta kwitnące tam sasanki. Może i były również za moich czasów, ale nawet jeśli, to ja zjawiałem się wtedy, kiedy już dawno przekwitły. Ja z kolei pamiętam wspaniałe, wielkie dziewanny, chyba najokazalsze jakie kiedykolwiek widziałem. Wysokie szarozielone świece oblepione zółtymi kwiatami o lekko cytrynowym zapachu. Do dziś mam do nich wielki sentyment. Krzemionki pachniały ziołami i unosiły sie nad nimi roje różnokolorowych motyli. Z kolei wieczorem chętnie siadywałem na balkoniku, na który wychodziło się z kuchni i słuchałem ogłuszającego koncertu koników polnych. Na krzemionkach żyły też inne stworzonka, przez które raz jeden jedyny w życiu dostałem od babci lanie. Któregoś dnia do sporego pudełka nazbierałem ślicznych kolorowych ślimaczków. Żeby babcia nie protestowała, schowałem pudełko pod serwantkę (widocznie już w tym momencie podejrzewałem, że hodowla ślimaków może się babci nie spodobać.) Rano okazało się, że ślimaki rozlazły się. Dziesiątki wędrowały po pięknej politurowanej serwantce i jej szybkach, wszędzie zostawiając perłowe szlaczki swojej wędrówki. Babcia, nieprawdopodobna pedantka, nie wytrzymała i stało się.
Babcia całe życie uczyła dzieci i nigdy nie próbowała nawet pozbyć się belferskich nawyków względem swoich wnuków. Nie różniliśmy się niczym od jej uczniów. Czasem było to uciążliwe, ale czasem też dawało urozmaicenie. Babcia często i chętnie odwiedzała swoich uczniów, zwłaszcza tych z rodzin biedniejszych. Wtedy zabierała mnie z sobą. Część jej podopiecznych mieszkała w malutkich domkach z ogródkami na Łagiewnikach. Ponieważ w zasadzie nie miałem w Krakowie towarzystwa w swoim wieku, było to pożądane urozmaicenie.
Babcia zabierała mnie też do zaprzyjaźnionych domów i rodziny. Najchętniej bywałem u babci Kaimowej. Nie była nie tylko moją babcią, ale nawet nie była krewną. Ale babcią Kaimową nazywało ją pewnie pół Podgórza. Była to cudowna staruszka (mogłaby być moją prababcią) o gołębim sercu, kochana i uwielbiana przez wszystkich.
Niedaleko babci stał dom, w którym mieszkała część babcinej rodziny, dwóch ciotecznych braci babci i ich siostra. Największą atrakcją domu był zajmujący połowę parteru warsztat stolarski, w którym rodziły się meble. Takie prawdziwe, drewniane, oklejane fornirem i politurowane. Z uwielbieniem patrzyłem jak wuj wyczarowuje coś z najzwyklejszych desek. No i do dziś pamiętam nie dający się z niczym innym porównać zapach stolarni, zapach drewna, kleju i politury.
Nieco dalej mieszkali dwaj bracia babci. Bywałem tam w zależności od tego, jakie były akurat stosunki między braćmi i siostrą. Babcia czasem prowokowała konflikty. Bracia mieli stojące obok siebie domy i w obu znów były stolarnie. W czasie wojny jeden z braci zamiast mebli produkował sanie na front wschodni. Jako aktywny członek ruchu oporu sabotował produkcję i sanie miały obowiązek rozpaść się po przejechaniu odpowiedniego dystansu. Produkcja na potrzeby Wermachtu była spowodowana koniecznością zapewnienia sobie dobrych papierów, bo w domu przez całą okupację funkcjonował konspiracyjny lokal.
Babcia była wdową. Dziadek za działalność konspiracyjną trafił do Oświęcimia i tam został rozstrzelany w 1942 roku. Babcia została sama z dwiema córkami, moja mama miała wtedy 18 lat, a jej siostra 10. Mama pracowała od 16 roku życia, babcia jako żona więźnia politycznego nie miała tej szansy. Po wojnie babcia oczywiście wróciła do szkoły i uczyła do emerytury. Umarła 27 grudnia 1970 roku na atak serca, równe trzy tygodnie po śmierci mojego najbliższego przyjaciela.

19.I.06 - nostalgiczny staruszek
Dzięki Waldku za dobre słowo (vide Moje babcie). To chyba tak jest, że z szarej codzienności uciekamy we wspomnienia dzieciństwa, tym chętniej do nich wracając, im bardziej było szczęśliwe. W tym czasie, w Kraju działy się różne dziwne rzeczy, lecz najczęściej nas nie dotyczyły. Dzieci żyły we własnym świecie. Oczywiście pamięć jest selektywna i jak najprędzej stara się oczyścić z rzeczy przykrych. Wtedy dzieciństwo zaczyna się jawić jako piękna bajka - jedno długie pasmo zabaw i wspaniałych przygód. Siłą rzeczy te wspomnienia nie są, bo nie mogą, być całkiem obiektywne. Pamięć jest też zawodna i o niektórych wspaniałościach dzieciństwa po prostu się zapomina. W moim przypadku mam zawsze do dyspozycji coś, co te wydarzenia przywraca pamięci. To są albumy ze zdjęciami robionymi przez tatę. Patrzę na zdjęcie i otwiera się dawno zatrzaśnięta szufladka.Z drugiej strony zdjęcia uprzytamniają nieubłagany upływ czasu. Na jednym z nich zrobionych u babci w Borku Fałęckim jestem malutki, mam może 4 lata, ale las obok jest jeszcze mniejszy. Byłem tam kilka lat temu, a las który sięgał małemu Jacusiowi do kolan jest wielki i teraz ja jestem przy nim jak karzełek. Wtedy zdałem sobie sprawę, że po prostu minęło pół wieku, to w skali człowieka jednak obłąkany kawał czasu.Nie Waldku, jakoś do tej pory niczego nie zapisywałem. Zawsze uważałem, że nie mam ku temu najmniejszych predyspozycji. Zapewne było to usprawiedliwianie własnego lenistwa (tak Andrzeju Q, w tym jesteśmy jak rodzeni bracia). Dwadzieścia lat temu z okładem byłem sam na wakacjach z Martą i opowiadałem pędrakowi o prababciach, o swoim dzieciństwie i w końcu obiecałem spisanie wspomnień. Na obietnicy się skończyło. Chyba jeszcze wtedy nie dojrzałem do spisywania wspomnień.Teraz ten blog zaczyna powoli przekształcać się w pasmo wspomnień, z lekka zatrącając o silva rerum. Postanowiłem więc zbierać to wraz z komentarzami i zacząć drukować na pojedynczych kartach. Może w końcu obietnica dana córce zacznie oblekać się w ciało.Tak Waldku, dla mnie genealogia jako działanie polegające na zbieraniu suchych danych nie jest interesująca. Przypomina książkę telefoniczną. Setki bohaterów, tyle tylko, że w tak pisanej powieści nie ma żadnej akcji. Między dwiema skrajnymi datami człowieka jednak coś się dzieje i trzeba to spróbować wydobyć. W wielu wypadkach to się nie uda, ale próbować trzeba. Jedno z najczęściej cytowanych epitafiów brzmi: "Czym ty jesteś, ja byłem. Czym ja jestem, ty będziesz. Pomyśl i idź z Bogiem". To rzeczywiście skłania do zadumy nad kresem ostatecznym, ale też mówi, że ten, który z tego epitafium przemówił był żywym człowiekiem, myślącym i czującym. Jak my teraz. I warto dowiedzieć się o czym myślał i jak czuł. To jeden z dwu aspektów tego, co Małgosia wspaniale nazwała "uczłowieczaniem historii". Dla mnie jest to aspekt najważniejszy. Ten drugi, mówiący, że gdy Napoleon szedł na Moskwę urodził się jeden z moich praszczurów jest też ważny. Po prostu sytuuje nas na synchronicznej osi czasu.

20.I.06 - Znów o moim Krakowie, czyli nostalgicznego staruszka ciąg dalszy Kraków jest miastem magicznym. Pamiętam jeszcze pana Kaczarę “zaczarowanego dorożkarza”, który wiózł Konstantego Ildefonsa po nocnym Krakowie. Dorożkarza gadającego wierszem. To o nim pisał Mistrz Gałczyński:
” ... I powiada mistrz Onoszko,
Póki dorożka dorożką,
Koń koniem, a dyszel dyszlem,
Póki woda płynie w Wiśle,
Zawsze będzie w każdym mieście,
Zawsze będzie choćby jedna,
Choćby nie wiem jaka biedna,
Zaczarowana dorożka,
Zaczarowany dorożkarz,
Zaczarowany koń.”Jest jednak w Krakowie takie miejsce jeszcze bardziej magiczne niż cały magiczny Kraków. To Piwnica pod Baranami. Zawsze byłem jej wielbicielem. Zwłaszcza tej, dziś już historycznej. Tej z Krzysiem Litwinem, Krysią Zachwatowicz, Majką Zającówną, Mikim Obłońskim, Kwintą, Wiesiem Dymnym, Święcickim, Ewą Demarczyk.... Można wymieniać jeszcze długo. Zawsze trafiał do mnie ten rodzaj poetyki, wzruszeń i zabaw pure nonsensem. Do dziś mam dreszcze słuchając wierszy Baczyńskiego („Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne, obraz dni...”), do dziś też boli mnie brzuch ze śmiechu, gdy słucham przepisów na „potrawy jednogarnkowe” lub „”Na przykład Majewski”. Zawsze robi mi sie miękko w środku (z upływem czasu coraz bardziej) gdy Halina Wyrodek śpiewa Tę naszą młodość Śliwiaka. I to cudowne „Zanim wystąpi ... posłuchajcie ...” Piotra.Któregoś dnia wysiadam w Krakowie z warszawskiego pociągu. Jest parszywy listopadowy wieczór. Zimno i mgła. Po chwili jestem na Plantach. Znika obrzydliwe miasto. We mgle majaczą światła latarń. Gdzieś cień przechodnia. Ledwie widać sylwetkę kościoła Świętego Krzyża. Stał się cud i nagle znalazłem się we wnętrzu pastelu Wyspiańskiego. Wychodzę między kościołem a teatrem na Szpitalną i znów jestem w szarym listopadowym mieście. Teraz Mały Rynek, Mikołajska i Rynek. Obchodzę Sukiennice i po chwili jestem na dziedzińcu Pałacu pod Baranami. Zaczyna się magii akt drugi. W trakcie pojawia się Piotr i konferansjerujący do tej pory Marek Pacuła usuwa się w cień. Są niemal wszystkie hymny piwniczne, niektóre w nowych wykonaniach. Jest Ola Maurer, w której zawsze byłem śmiertelnie zakochany. Wójtowicz śpiewa swoje Jezioro rtęci. Koniec. Wysypujemy się na dziedziniec. Wśród nas jest wspaniała, jedyna, Janka Ochojska. Przez chwilę rozmawiamy z Grzesiem Turnauem i Piotrem Fersterem (w trakcie zjawwił się mój wuj z żoną, oboje od lat zaprzyjaźnieni z piwniczanami). Wychodzimy na Rynek. Jest prawie północ, w międzyczasie spadł deszcz i na płytach Rynku w kałużach odbija się światło latarń. Jezioro rtęci. Magii ciąg dalszy. To był ostatni występ Piwnicy prowadzony przez Piotra. Wkrótce odszedł. Niedługo po nim umarła Janka Garycka. Coś skończyło sie bezpowrotnie i została pustka.A jednak to, co napisałem ma związki z historią rodzinną. Pierwszy już był. Kuzyn mojej mamy, Marian Jabłoński przyjaźni się od lat z Piotrem Fersterem i resztą piwniczan.Drugi związek dotyczy mnie osobiście. Mając dziewięć lat trafiłem do nowohuckiego szpitala z ostrym zapaleniem wyrostka. Karetka znalazła się tylko dlatego, że okazałem się stryjecznym wnukiem doktora Ciećkiewicza. W ramach dodatkowych profitów wynikających z pokrewieństwa z naczelnym lekarzem województwa, trafiłem do sali „dorosłej”. Obok leżał z wrzodem żołądka świętej pamięci Leszek Herdegen. Zajął się marudnym gówniarzem jak najlepsza matka. Był wspaniałym, ciepłym człowiekiem. Ale dopiero po latach mogłem to ocenić. Wtedy Herdegen był artystą piwnicznym. Następnego dnia po mojej operacji okazało się, że znają się z moją ciotką z działalności w klubach studenckich. Ciekawe, kto wie, że nie był zawodowym aktorem. Skończył polonistykę. Był poetą. Aktorstwem zarabiał na chleb.

niedziela, 8 stycznia 2012

Było sobie GB - 4

14.I.06 - ciasto genealogiczne
Czy to będzie bardziej genealogiczne niż do tej pory? Myślę, że tak. Dziś robiłem jedno z popularniejszych ciast w tym Kraju (tak moje Panie, proszę się nie dziwić - umiem gotować, piec ciasta i robić inne rzeczy w kuchni, a nie tylko wynosić śmieci i obierać kartofle). A gdzie tu genealogia? Owszem jest. Ciasto piekłem według przepisu mojej babci. Jest to ciasto popularnie nazywające się piegusem. Babcia piekła je zawsze wtedy, kiedy zostawało jej przy okazji innych wypieków białko z jajek, najczęściej przy okazji biszkoptu lub cwibaka (dla Królewiaków keksa). A oto przepis mojej babci:
1 szklanka białek, 1 szklanka maku, 1 szklanka cukru, 1 szklanka mąki, 20 deko margaryny, aromat, rodzynki.
Roztapiamy margarynę i do wrzącej wsypujemy mak. Potem dodajemy mąkę i bardzo dokładnie mieszamy. Odstawiamy i niech to trochę wystygnie.
W międzyczasie ubijamy pianę i dodajemy cukier (pod koniec ubijania). Na koniec mieszamy pianę z masą i wylewamy do formy. Teraz wrzucamy rodzynki i zatapiamy je w cieście (same tego nie zrobią i potem będą zwęglone na powierzchni upieczonego ciasta). Wkładamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni i pieczemy 50 minut. Pozwalamy ciastu cokolwiek wystygnąć razem z piekarnikiem i w końcu wyjmujemy je. I nie ma w przepisie pomyłki - w tym cieście nie ma ani jednego żółtka. Taki makownik babcia robiła już na długo przed wojną. A więc przepis ma przynajmniej 80 lat.

15.I.06
Na Genpolu Claire pochwaliła sie swoimi genealogicznymi osiągnięciami w roku, który niedawno minął. To i mnie zmusiło do jego króciutkiego podsumowania. A niżej jest to, co na Genpolu napisałem:
”Właściwie nie jestem pewien, czy w ogóle powinienem zabierać głos. Przede wszystkim dlatego, że nie wydarzyło się absolutnie nic spektakularnego. Oczywiście były jakieś drobne osiągnięcia. A to dopisanie brakjącej daty, a to trop, który być może pozwoli na przyłączenie jednej gałązki do drugiej.
Poznałem osobiście ludzi, których znałem do tej pory niejako korespondencyjnie. Wymienię tylko parę osób, wszystkich nie sposób - Ania Stachowska, Ania Ordyczyńska, Zbyszek Szybka, Grześ Mendyka, Andrzej Kuziński i inni, których przepraszam za to, że nie zostali wymienieni. Nie gniewajcie się.
W gruncie rzeczy genealogia własna jakoś w tym roku zeszła na drugi plan. Pierwszą połowę roku całkowicie oddałem do dyspozycji Małgosi i cieszyłem się jej radościami. Byłem z nią gdy trzymała w rękach pierwszy, jeszcze ciepły egzemplarz książki. Nie widziałem osoby równie szczęśliwej i cieszyłem się jej szczęściem. Z drugiej strony nieocenioną pomocą były mi materiały otrzymane od Joli Skalskiej. To był wielki prezent od młodszej Siostrzyczki (niestety tylko tytularnej). W darze otrzymałem wiele, wiele godzin spędzonych w czytelni Mormonów. Co w tym roku było najważniejsze? To proste. Przyjaźń, ta najprawdziwsza, bo nie kierująca się żadnym wyrachowaniem.
Jacek”

16.I.6 - kim ona jest?
To przypomina pogoń za duchem. Wydaje ci się, że już go masz, a po chwili okazuje się, że ręka jest pusta bo złapałeś wielkie "NIC".
Na Ellis Island znalazłem dawno temu dwoje Ciećkiewiczów. Paulinę i Justyna. Płynęli do USA jednym statkiem, pochodzili z tego samego Cieszanowa. Dla mnie wniosek był prosty - musieli być spokrewnieni i to dość blisko.
Dotarcie do potomków Justyna okazało się nadspodziewanie łatwe. Justyn osiedlił się w New Jersey i tu wciąż mieszka większość jego potomków. Zresztą pomógł mi w nawiązaniu kontaktu z Edem Cieckiewiczem (wnukiem Justyna) mój kuzyn Antek, który też zawędrował do Stanów. Byłem pewien, że od Eda dowiem się też czegoś o Paulinie. I tu pełne zaskoczenie - dla nich Paulina nigdy nie istniała. Że była taka, dowiedzieli się dopiero ode mnie.
Po jakimś czasie dostałem od Eda kopię jedynego zdjęcia, jakie Justyn zabrał ze sobą za Wielką Wodę. To takie typowe zdjęcie rodzinne zrobione w 1893 roku. Na nim Justyn jest jeszcze małym chłopcem.
Przyjąłem następującą tezę. Starsi państwo na zdjęciu to dziadkowie Justyna. Na prawo od dziadka zapewne jest jego siostra, a nad nią justynowi rodzice (to chyba jest pewnik). Po lewej stronie zapewne siostra babci, a nad nią drugi syn dziadka z żoną (hipoteza, mająca moim zdaniem duże prawdopodobieństwo). A może te panie są matkami synowych dziadka? To przecież też jest prawdopodobne. Kim jest w takim razie dziewczynka? To powinna być Paulina. Zresztą różnica wieku wynikająca z listy pasażerów wskazywałaby właśnie na to. Tylko dlaczego w rodzinie Justyna nie zachowała się pamięć o niej? Jeśli moje domniemania są słuszne, to przecież była jego siostrą stryjeczną - więc bardzo bliską krewną. Mam nadzieję, że za jakiś czas wreszcie uda mi się tę zagadkę rozwikłać.
Jeszcze jedno.
Zachowała się niejasna tradycja tatarskiego pochodzenia Ciećkiewiczów/Cieczkiewiczów. Ci, którzy na tym zdjęciu są Ciećkiewiczami mają pewną wybitną cechę wynikającą z tatarskich korzeni - typową fałdę mongolską. Ja, będąc niebieskookim blondynem w końcu też ją mam, nie licząc wystających kości policzkowych. Tylko skąd, u licha, typowo tatarskie rysy twarzy u dwóch starszych niewiast na lewo od dziadka? U tej po prawej, jeśli jest to jego siostra, sprawa jest oczywista. A u tych po lewej? Otóż moi przodkowie często żenili się z osobami jakoś tam spokrewnionymi. Cechy rasy mongolskiej są silne. Zapewne te dwie niewiasty - żona dziadka i jej siostra (hipoteza robocza) mają w sobie też krew Ciećkiewiczów/ Cieczkiewiczów. Więc rzeczywiście tatarskie korzenie rodu? Ale tu dowód prawdy zapewne nie będzie już możliwy do przeprowadzenia. Zawdzięczam siostrze mojego taty. Miała ten dowód w ręce i programowo "olała go". To było przed wojną i stwierdziła, że nie wie gdzie to wyczytała - a była to informacja o nobilitowaniu jakichś Tatarów Ciećkiewiczów/ Cieczkiewiczów za zasługi w potrzebie wiedeńskiej. Nie pamiętała, albo nie chciała podzielić się ze mną tą wiedzą. Dziś, przy postępującej starczej demencji wydobycie z niej czegokolwiek nie jest już możliwe. Kochana ciotunia zatrzasnęła mi drzwi przed nosem, zresztą z właściwym sobie zjadliwym komentarzem.
Jedno zdjęcie, 10 osób na nim i tyleż samo znaków zapytania.

sobota, 7 stycznia 2012

Było sobie GB - 3

2.I.2006
I w końcu mamy ten nowy rok. Sylwester był taki, jak na starszych państwa przystało. Siedzieliśmy w domu, przyjechali moja siostra i szwagier. I tak we czwórkę pożegnaliśmy stary i przywitaliśmy nowy. Nasze koty na sztuczne ognie o północy zareagowały jak zwykle. Philips gdzieś się schował, a Dela siedziała na oknie i gapiła się wyraźnie zainteresowana.
Wczoraj pojechaliśmy na cmentarz, bo akurat była 20 rocznica śmierci basinego wuja, zapalić mu światełko. Miałem tyle rozumu, żeby założyć apreski. Śnieg po kolana i przetarte tylko najgłówniejsze aleje. Jednym słowem robiłem Baśce za ratrak.
Z tymi wakacjami na Roztoczu to rzeczywiście dobry pomysł. Trzeba to będzie tylko dokładnie zgrać. W trzy rodzinki powinno być wesoło. No i ma to jeszcze jeden plus. Zarówno panna Julia jak i Jack mieliby odpowiednie dla siebie towarzystwo. No i jeszcze jedno. Możliwość pobycia z miłymi osobami bez sprawdzania ile jeszcze zostało czasu do odlotu. Pełnia szczęścia.

6.I.06 - szlag mnie trafił
Na forum "Beginner Genealogist" zaczął popisywać się gnojek, który w swoim bionodzie ma zdjęcie swastyki i "Heil Hitler". Oczywiście zareagowałem postem do Admina.
  
9.I.06
Ania robi album, Małgosia robi album. A ja co?
A ja mam tatę fotografującego od dziecka. Namiętnie fotografowali moi obaj dziadkowie. Na dokładkę tata jest rzadki pedant więc zdjęcia są w albumach od zawsze. Do każdego albumu jest dołączony spis zdjęć z określeniem daty, miejsca i osób na fotce. To samo ze slajdami. Żadnych zdjęć w kopertach. Negatywy uporządkowane i opisane (samych zdjęć z Korei jest koło 150 rolek po 36 klatek). Więc tata odwalił wielką robotę. Przecież dla mnie znaczna część osób na zdjęciach to w gruncie rzeczy nieznajomi. Owszem słyszałem o znajomych dziadków, ale powiązanie osoby ze zdjęciem to zupełnie inna para kaloszy.
Raz tylko miałem ogromną frajdę. Okazało się, że po dziadku Jaroszu zostało dużo negatywów na szklanych płytach formatu 6x9. Większość w znakomitym stanie (tylko niektóre musiałem ratować przez zabielenie i ponowne wywoływanie). No i porobiłem z nich odbitki na prezent imieninowy dla mamy. Problemy wyszły już na samym początku. Miałem kopioramkę, ale nigdzie nie można już było dostać papieru chlorowego (to znaczy z ze srebrem w postaci chlorku), nawet chlorobromowego. Papier bromowy jest zbyt czuły przy robieniu odbitek stykowych i nijak mi nie wychodziło ustawienie czasu naświetlania. Dopiero tata poradził mi poszukać receptury jakiegoś mało aktywnego wywoływacza. Znów niezastąpiony okazał się poradnik Sommera. Znakomitej większości odbitek z tych płyt mama nie miała. Nie wykluczone, że kiedyś dziadek je zrobił, ale przepadły w czasie wojny i przeprowadzek. Robota trwała ze dwa tygodnie (Czy ktoś próbował siedzieć w pokoju przerobionym na ciemnię? Koce na oknie, koce na drzwiach, brak przewiewu i po godzinie nie ma czym oddychać, a po dwóch zaczynają latać płatki przed oczami.). Ale ostateczny efekt był lepszy niż się spodziewałem. Mama dostała zdjęcia zapakowane do ładnej drewnianej kasetki. Nie zrobiłem albumu, nie chcąc psuć mamie radości wklejania ich do albumu. A mamina radość związana z wywoływaniem wspomnień o utrwalonych na zdjęciach wydarzeniach była dla mnie nadzwyczajną nagrodą.

11.I.06
Tym razem blog adresowany jest właściwie tylko do Joli i Małgosi.
Chyba znalazłem coś odpowiedniego na nasze wakacje, czyli samodzielny domek w Rudzie Różanieckiej i na dokładkę za psie pieniądze. Zerknijcie po ten adres:
http://www.wakacje.agro.pl/oferty/index.php?option=pokaz&oferta=803
- a gdzie to jest, dokładnie widać tu: http://mapa.szukacz.pl/ - po wyświetleniu się mapki przejdźcie o jedno oczko na wschód, a fokus ustawcie na 80m. Wtedy widać i rzeczoną Rudę Różaniecką i Kowalówkę (Freifeld), i Cieszanów, i Narol, i Horyniec, i Werchratę, gdzie proboszczuje Piotr Ciećkiewicz. Co Wy na to?

12.I.06 - sprowokowane wspomnienie
Tym razem sprowokował mnie Andrzej.'
Wywołał wspomnienia dzieciństwa i bycia niespokojnym duchem.
Pierwszy objaw wystąpił jeszcze w Szczawnie-Zdroju (wtedy to jeszcze nazywało się Solice-Zdrój). Miałem coś koło dwu lat kiedy bryknąłem Mamie z wózka zostawionego przed sklepem. Poszukiwania w najbliższej okolicy nic nie dały, bo dać nie mogły. Powędrowałem do Wałbrzycha drepcząc wzdłuż torów tramwajowych. Dopiero w centrum Wałbrzycha przypadkowo zdybała mnie sąsiadka i ciupasem odstawiła rodzicom. Przemieściłem się o jakieś 6-7 kilometrów.
Następny wyczyn to było wyciąganie mnie za nogi z ciasnej, zamulonej jaskini na krakowskich Krzemionkach. Wystarczyło spuścić mnie na moment z oka. Całe szczęście, że ciotka też jakoś się do tej dziury też mogła wcisnąć jako ekipa ratunkowa. Wyobraźcie sobie jak potem oboje wyglądaliśmy.
Potem była już Warszawa. Samo centrum (mniej więcej róg dzisiejszych Jana Pawła II i Solidarności). Ale wtedy dokoła było morze gruzów i tu dawało się aranżować dowolne zabawy. Dziś zdaję sobie sprawę, że nie było to bezpieczne. Ale z drugiej strony, jakoś nie przypominam sobie, żeby ktoś poniósł szwank większy niż skaleczona ręka lub siniec na kolanie. Łupy też były ogromne - pordzewiała broń, amunicja, z której wysypywało się proch, jakieś materialne resztki po niegdysiejszych mieszkańcach. Tylko z jednym takim znaleziskiem mama wygoniła mnie z domu. Przyniosłem wtedy ludzką czaszkę. Takie to były czasy.
Kiedyś urwałem się z podwórka i w okolicy Placu Bankowego spotkała mnie babcia. Wzięty za rękę zacząłem puszczać kwiecistą wiąchę. Babcia puściła mnie i uciekła, żeby nikt nie przypadkiem nie skojarzył jej z bluzgającym furmańską łaciną gówniarzem. Powtórzyła to mniej więcej ciotce, ale ta do dziś twierdzi, że nawet teraz, kiedy jesteśmy starzy nie kwalifikuje się to do powtórzenia. Dowiedziałem się tylko, że wiącha była najwyższej jakości.
Dziś gdy patrzę na dzieci bawiące się (a może raczej nudzące) na wyasfaltowanych podwórkach, jest mi ich serdecznie żal.

piątek, 6 stycznia 2012

Było sobie GB - 2

17.XII.05
Dziś mniej genealogicznie. Święta tuż, tuż. Prezenty i choinka kupione, kartki wysłane. Dziś zaczęło się kuchenne szaleństwo. Za chwilkę piekarnik osiągnie pożądaną temperaturę i wjadą do niego dwie formy z ciastem na tort makowy. Szaleństwo - 15 jaj, solidna porcja maku i sporo cukru. No ale jak tyć, to jednak przyjemniej od tortu niż od kartofli. Potem oba do zamrażarki. W ten sposób nie wszystko będzie do zrobienia w ostatniej chwili.
Wymyśliliśmy sobie z Baśką, że tegorocznego sylwestra spędzimy w teatrze. Guzik, na miesiąc wcześniej we wszystkich warszawskich teatrach były wolne już tylko dwa miejsca i oczywiście w różnych teatrach. Tak więc siedzimy w domu z moją siostrą i szwagrem i rodzicami. 

21.XII.05
Dziś początek zimy. W Warszawie leży śnieg. Jeśli utrzyma sie jeszcze parę dni, to wreszcie będziemy mieli pierwsze od kilku lat białe Boże Narodzenie. Wszystkie przygotowania skończone i tylko pozostało pakowanie prezentów. Co roku rodzinka obiecuje sobie umiar, a potem pod choinką wielka sterta kolorowych pudeł i pudełek. Wszystko wskazuje, że i tym razem tak będzie. Największe pudło to robot kuchenny dla Marty i Michała. Takiego samego kupiliśmy sobie, a ponieważ już jest w użyciu, pod choinką będzie tylko instrukcja i karta gwarancyjna :P
Jeszcze jednych życzeń nie wysłaliśmy. Tych do Maćka, ale Kion nie podaje nigdzie adresu swojej skrzynki (a jednak właśnie znalazłem na jego stronie). A tak nawiasem mówiąc, podoba mi się jego nick, tylko nijak nie potrafię go rozgryźć. Anagram kina jakoś mi nie pasuje.

21.XII.05
Wczoraj dorobiłem się pierwszego bana. Na forum Genealogii Polskiej. Niejaki Korycki miał zdjąć ze strony wszystkie dane mojej rodziny pobrane bezprawnie, bo bez mojej zgody. Nie zrobił tego, więc dostał ostatnie ostrzeżenie. No i stąd ten ban. Bez sensu, ban dotyczy tylko konkretnego IP, inne nie są trefne. Mogę wykorzystywać kolejne komputery, ale nie jestem pewien, czy chce mi się bawić z nim w kotka i myszkę. W ostatecznym rozrachunku mogę na swojej, teraz zamkniętej stronie dać komunikat o przyczynach wyczyszczenia jej zawartości i uruchomić ją ponownie. Jedno jest pewne: UCHODZIĆ ZA IDIOTĘ W OCZACH KRETYNA, TO ROZKOSZ DLA SMAKOSZA. 

21.XII.05 - dalszy ciąg
Wczoraj pooglądaliśmy sobie z Baśką stronę Maćka. Nie ma w niej oszałamiającego bogactwa informacji, jak np. u Niewiarowicza, ale jest coś, co zdecydowanie ją wyróżnia z tłumu innych. Tym czymś jest jej forma graficzna - stonowana, niezwykle elegancka i dokładnie pasująca do tematyki. To jedna z najładniej opracowanych stron, które widziałem. Znać rękę plastyka. A swoją drogą trzeba będzie zaprosić Maćka po Świętach na kawę i pogaduchy bo faceta wyraźnie lubię. Oczywiście do mojej ulubionej Gwiazdeczki.

25.XII.05
No tak, przy okazji przedświątecznych porządków okazało się, że jest jeszcze niezła porcja rodzinnych dokumentów do poskanowania. Nie lubię tej roboty, bo praktycznie wszystkie są w takim dziwnym formacie: przedłużone A4 i muszę je potem sklejać. Ale trzeba to zrobić i oryginały wreszcie oddać mamie. 

30.XII.05
Kończy się rok i właściwie zostanie zaliczony do miłych wspomnień, zwłaszcza jego druga połowa. No, z pierwszej połowy też się coś znajdzie. Choćby majowy przyjazd Małgosi. Trzeba było widzieć tę radość w jej oczach kiedy dawała mi do ręki pierwszy egzemplarz Poszukiwania. W sumie w całym roku więcej było rzeczy miłych, niż tych, które chciałoby się zapomnieć.
Tak przy okazji. Małgosia zadała mi dziś dziwne pytanie: "Czy miałbys ochotę wybrać się do Cieszanowa w tym roku?" Też pytanie, pewnie że tak, choć w tym roku jest to już absolutnie niemożliwe. Czyżby Małgosię ciągnęło w strony macierzyste, tak nie odległe od moich ojczystych - w końcu to to samo Roztocze i mały rzut beretem. Taką eskapadę należałoby uzgodnić z Kubą, a i przy okazji podjechać do Werchratej, gdzie proboszczuje Piotr Ciećkiewicz i wreszcie zobaczyć kuzyna na własne oczy. Ale to najwcześniej późną wiosną.


czwartek, 5 stycznia 2012

Było sobie GB - 1

19.XI.05
Najpierw zajrzałem tu na chwilkę zachęcony linkiem "zpodanym" na PolGenie przez Maćka Podstolskiego. Nie miałem jednak czasu po tym połazić i tylko dodałem link do ulubionych. Sześć godzin temu z kolei Andrzej Kuziński przysłał mi mail "Moi drodzy! Bardzo mi Was tutaj brakuje. Zapraszam do wspólnej zabawy. Andrzej Kuziński". A że delikwenta lubię, czynię, o co prosił. I tyle na początek.
ps. Ciekaw jestem kogo z przyjaciół juz tu zastanę.

21.XI.05
No i naocznie przekonalem sie, ze strona kodowa nie obsluguje polskich znakow. To, co napisalem wczesniej ledwie daje sie odczytac.
Nie znalazlem, jak do tej pory, sposobu jak dodac do swojej listy przyjaciol innych osob (nie tych, ktore zaprosilem, ale tych znalezionych wsrod uzytkownikow). Moze jestem glupi, ale nie znalazlem.
Czemu Maciek tytuluje mnie panem? 

21.XI.05 -c.d.
No i jestem idiota. Przycisk dodawania jest nawet kolorowy, żeby taki cymbal jak ja mogl go zobaczyc. 

22.XI.05
Jak na razie problemy. Zalogowalem sie do grupy zalozonej przez Tomka. Proba wyslania powitalnego postu na forum tejze grupy konczy sie nieodmiennie komunikatem "Title is required. Body is required". Ki czort? 

23.XI.05
"Title is required. Body is required"- kolejny raz ten sam komunikat. Albo ja cos robie nie tak, albo blad jest gdzies w oprogramowaniu

26.XI.05
Forum filii GenPolu ruszylo, a wiec takim ostatnim tumanem nie bylem. Od wczoraj jest Malgosia i zaraz czlowiekowi razniej zrobilo sie na duszy. :) Na razie wlasciwie nic sie nie dzieje w naszej grupce, ale to okres zbiorki, na pytania i odpowiedzi nadejdzie tez czas.
Wczoraj i dzis goscilem Kube Cieckiewicza. Przywiozl do rozprowadzienia po ksiegarniach swoj album Krakow - Swiatlo (zdjecia Kuby, wiersze Jozka Barana). Mam tez egzemplarze dla Joli i Malgosi. Powinien im sie podobac. 

30.XI.05
“My Dear,
I have any suggestions:
1. I think, that the common forum is very necessary, but I didn't find it.
2. Many of us in our genealogical researches are using popular databases like PAF for example. Why I can't find possibility to export my database using the PAF or Gedcom filters to GeneBase - it is so difficult to make it manual.
3. What about national alphabets, like Polish, Russian etc. It is very necessary.
4. User Search ought to have wild charts too, I think
Regards
Jacek Cieczkiewicz”

To wyslalem do administratora i zobaczymy, co z tego wyniknie.
Nosze sie z zamiarem zalozenia grupy "Polish roots - polskie korzenie", chyba warto. 

30.XI.05 c.d.
No i zalozylem grupe Polish roots - zobaczymy, co bedzie. 

7.XII.05
No i minal tydzien. W miedzyczasie admin wylaczyl portal dwukrotnie, ale jakos nie dopatrzylem sie spodziewanych zmian. Na moj mail rowniez nie odpowiedzial. Poczekam. Do grupy Polish roots trafil tylko jeden czlowiek nie z Polski (za taka osobe nie uwazam oczywiscie Malgosi). Klania sie brak ogolnego forum, na ktorym mozna by umieszczac zajawki i doroslej przeszukiwarki portalu. Przyznam, ze forum zalozylem przede wszystkim wlasnie dla tych, ktorzy nie sa genpolowcami i nie posluguja sie jezykiem polskim. Jak narazie efekt jest taki jaki osiagnal Yaki tworzac angielska mutacje PolGenu - ZADEN. :(


13.XII.05
Znow minal tydzien. Wyglada na to, ze jednak niewiele sie tu dzieje. Sa oczywiscie ludzie, ktorzy na piechote przeklepuja tu swoje drzewka i osiagneli imponujace wyniki w swej benedyktynskiej cierpliwosci, ale na to jednak jestem za leniwy - poczekam na narzedzia. Poza tym witryna jest malo aktywna. Na forum poczatkujacych genealogow pojawil sie post mniej wiecej taki "I new to this and I'm looking for some pointers on researching my family past. My dad came from the United Kingdom and my mom was born in canada. Any pointers would be great." Mialby Staszek uzywanie.
Ciekaw jestem, kiedy admin raczy mi odpowiedziec.

16.XII.05
Zarejestrowalem sie w grupie beginnerow administrowanej przez Kenny'ego. W odpowiedzi na mile powitanie wyslalem mu taki oto liscik:
”Hi Kenny,
At first - I'm not the beginner in genealogy researches. But I think, that in the group like this ought to be not only beginners and advanced genealogists too. If only beginners - who can answer? 
You ought to invite to your group my best friend Malgorzata Nowaczyk from Hamilton (Ontario, Canada). She is the one of most experienced Polish genealogists and genetics professor. She is the author of the book "Poszukiwanie przodkow - genealogia dla kazdego" (Ancestors' Researching - Genealogy for Everybody). This book was published May 2005 by the National Publishing Institute, Warsaw, Poland
Regards
Jacek (Latin Hyacintus, not Jack)
ps. If in my post are errors, sorry, but my English is not fluent.” - Inna sprawa, ze to National Publishing Institute brzmi wyjatkowo prestizowo.
A teraz proba polskich znakow po informacji Admina (The capacity for national alphabets has just been implemented today. GeneBase is now capable of accepting most languages and is searchable as well in most languages.) - ą, ć, ę, ł, ń, ó, ś, ź, ż. No i za chwile okaze sie, co sie wyswietla po wyslaniu.


[1] Stanisław Pieniążek