27.II.2006 - Borek Fałęcki
W końcu babcia Cieczkiewiczowa z ciotką dostały własne mieszkanko w Borku Fałęckim. I tu swego rodzaju ciekawostka nazewnicza. Jeśli jakaś wieś została do Krakowa przyłączona dawno, wtedy mówiło się np. na Krowodrzy. Ale jeśli w świadomości pozostawała niedawna jeszcze samodzielność wsi, mówi się nadal np. w Bronowicach, w Borku itd. Więc babcia mieszkała w Borku, a nie na Borku.
Mieszkano było maciupeńkie - pokój z kuchnią, ale kuchnią dostatecznie dużą, by mogła pełnić równocześnie funkcję i kuchni, i pokoju babci. Najwięcej miejsca zajmowała oczywiście klasyczna kuchnia węglowa, kaflowa, z płytą i fajerkami, z szabaśnikiem. Dopiero po kilku latach na tej kuchni pojawiła się dwupalnikowa kuchenka gazowa, by po kolejnych paru latach ustąpić miejsca nowoczesnej kuchence gazowej z piekarnikiem. W kuchni stało oczywiście łóżko babci i dwufunkcyjna szafa. Dwie trzecie zajmowała część ubraniowa i bieliźniarka, a jedna trzecia po otwarciu drzwi rozsiewała niebiańskie zapachy. Tu babcia trzymała przyprawy i zapasy najróżniejszych kruchych ciasteczek w blaszanych pudełkach. Babcia zawsze miała czym podjąć niespodziewanych gości. Wśród tych słodkich wspaniałości czymś najwspanialszym na świecie były malutkie rogaliki z cieniutkiego ciasta obsypane cukrem pudrem i nadziane konfiturą z róży. Stały tam też butelki z babcinymi nalewkami i likierami. Oczywiście dopiero po wielu, wielu latach mogłem ocenić ich dobroć - nalewki orzechowej według receptury sprezentowanej przez samego Baczewskiego i likieru mandarynkowego (ze skórki prawdziwych mandarynek, bo te dzisiejsze można nazwać zaledwie czymś mandarynkopodobnym).
Całe mieszkanie pełne było kwiatków w doniczkach. Trzeba przyznać, że miała babcia do nich szczęśliwą rękę. Wszystkie bez wyjątku były zadbane i wywdzięczały się za to. Do tego mnóstwo bibelotów i obrazków na ścianach. Mnie najbardziej podobały się (i nadal podobają) wileńskie akwarele Haliny Konopackiej (nie ma ona nic wspólnego ze słynną lekkoatletką, przypadkowa zbieżność imienia i nazwiska). W tym natłoku mieściło się jeszcze pianino ciotki, choć nigdy nie widziałem żeby na nim grała. A jednak mieszkanko nie sprawiało wrażenia graciarni, choć trudno było się w nim poruszać by czegoś nie strącić i nie stłuc.
W tamtych czasach do Borku był obłędny kawał drogi od centrum, czy choćby Podgórza. Koło babci Jaroszowej wsiadało się w ósemkę jadącą aż z Bronowic. W Łagiewnikach, gdzieś w połowie drogi, linia tramwajowa stawała się jednotorowa z dwiema mijankami. Podróż z Podgórza do pętli w Borku trwała koło pół godziny. A z pętli jeszcze solidny spacer piechotą przez łąkę na wzgórze. Osiedle było pięknie położone, ale coś za coś. Tym czymś była kilometrowa przechadzka. Na szczęście Borek (a właściwie dwa, bo był jeszcze ten stary, nie do końca zabudowany, z rynkiem, na którym pasły się kozy) był w sumie samowystarczalny. Nie trzeba było po codzienne zakupy jeździć do miasta. Na miejscu była piekarnia, ze dwa sklepy spożywcze, taki typowy sklep wielobranżowy - mydlarnia i papierniczy, malutka pasmanteria, kiosk z gazetami, sklep mięsny i warzywniak. I wszystko w zasięgu rzutu beretem. Dla dopełnienia samodzielności żłobek, przedszkole, szkoła podstawowa, dom kultury z kinem „Iskierka” (tu widziałem Nagie Ostrze z Deborah Kerr i Garym Cooperem). Całe osiedle zabudowano kilkoma trzypiętrowymi domami, a reszta była jednopiętrowa ze spadzistymi dachami. Takie domy na normalną ludzką miarę. A wokoło orgia zieleni i kwiatów. I było to dzieło samych mieszkańców i dozorców. Po prostu zapragnęli mieszkać ładnie i zrobili to. Do tego administracja postarała się o murki z wapienia, porządne dróżki i alejki. Zwykłe osiedle stało się pięknym ogrodem.
2.III.2006 - I znowu skok w czasie
Wspomnienia mają do siebie to, że z trudnością poddają się prawom chronologii. Jakieś zdarzenie, czyjeś powiedzenie i skaczemy w czasie. To jest, oczywiście, „Znaczy, nieporządnie” jakby powiedział kapitan Mamert Stankiewicz. Tu przypomina mi się określenie „mamertyni” (oczywiście nie mający niczego wspólnego z tymi rzymskimi) - tak nazywali siebie wychowankowie Znaczy Kapitana.
Otóż nasza klasa w liceum była czymś bardzo przypominającym ten zakon. Znów skojarzenie. Z racji drylu wprowadzonego przez wicedyrektorkę naszą szkołę (LO nr 17 im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego) nazywano klasztorem pani Mikucińskiej. Nasz zakon nazywał siebie czterdziestoma cackami pani Kurlandskiej.
Najpierw o niej. Jej życiorys stanowiłby barwną opowieść wartą dobrego pióra. Otóż nasza Pani Mirosława pochodziła z ortodoksyjnej rodziny żydowskiej ze Skarżyska. Jej ojciec jednak akceptował życiowe wybory swoich córek. I ta młodsza jeszcze przed wojną zdążyła być komunistką. Ale taką, która wybrała komunizm jako piękną doktrynę społecznej równości, bez jej politycznych implikacji. Ze Związku Radzieckiego wyszła z Armią Andersa i przeszła jej cały szlak bojowy jako sanitariuszka (skończyła studia pielęgniarskie w Anglii). Jej pierwszy mąż, Polak, zginął w Powstaniu Warszawskim, a ich synem zaopiekowali się dobrzy ludzie (wojna rozdzieliła ją z mężem i synem). Mimo nacisków bardzo szybko wróciła do Polski i dokończyła studia rusycystyczne i romanistyczne, i zaczęła uczyć w szkołach, później na uniwersytecie. Wyszła za mąż powtórnie i z drugim mężem miała syna Olesia. W 1961 roku zmarł nagle Jurek (ten starszy), a przyczyna śmierci nigdy nie została stwierdzona. W 1962 roku porzuciła lektorat na uniwerku i przyjęła propozycję pracy w naszym liceum. Całą miłość przelała na nas. Mieliśmy zastąpić jej Jurka. Za nas dałaby się żywcem pokroić. Nie jestem pewien, czy wtedy potrafiliśmy to uczucie odwzajemnić tak, jak na to zasługiwała.
Byliśmy grupą czterdziestu indywiduów i chyba okiełznanie nas nie było takie najprostsze. A jednak się udało. Stworzyła z nas zwartą grupę przyjaciół. I ta przyjaźń, nawet jeśli dziś widzimy się rzadko trwa do dziś. Wszystkich wykierowała na ludzi. Ale też zawsze miała czas na indywidualną rozmowę, nie zawsze dla nas miłą, miała czas spotykać się z rodzicami i to nie tylko na wywiadówkach.
Dla nas największą atrakcją były wycieczki. Organizowała te wyjazdy sama i potrafiła do pomocy zmobilizować rodziców („pani Mirosławo, mąż do tej pory nigdy nie poszedł ze śmieciami, a teraz stał całą noc w kolejce po karpie” - ten ojciec był dyrektorem poważnej warszawskiej fabryki). Mamy na wyjazdy piekły ciasta najrozmaitsze. Swoimi kanałami załatwiała luksusowe konserwy. Przed jednym z wyjazdów wielkanocnych u moich rodziców był skład wiktuałów i surowców do wypieków. Wszystko załatwione w Hali Mirowskiej po cenach zaopatrzeniowych („Panie dyrektorze w mojej klasie są dzieci, których rodziców na taki wyjazd nie stać. A pan raz w życiu może zrobić interes bez zysku”. Pan dyrektor zaczął się śmiać i .... nie zarobił. - dziś to się nazywa non-profit business). Tak samo załatwiała darmowe bilety kolejowe z ważną osobą w ministerstwie. Dopiero wiele lat po maturze dowiedziałem się od koleżanki, że za jej wyjazdy i tak płaciła z własnej kieszeni. Oczywiście wycieczki i wyjazdy na ferie to był tylko miły przerywnik w szkolnej codzienności. A w szkole borykała się z zawiścią innych nauczycieli. Miała tylko to szczęście, że Dyrektor Hajdrych i pani Mikucińska, mimo swej oschłości, akceptowali jej metody wychowawcze. Skuteczne - z czterdziestki, którą dostała w ósmej klasie do matury dotarło trzydzieści siedem osób. Maturę zdali wszyscy i poza dwiema osobami wszyscy dostali się na studia w pierwszym podejściu. Poza tym wszyscy wyszli ze szkoły z perfekcyjną znajomością rosyjskiego.
Dalsze losy Pani Kurlandskiej w następnym odcinku.
A teraz wracam do naszej klasy. Byliśmy rzeczywiście zwartą grupą. Ale i tak były w niej grona mniejsze. Pierwsze to Elżbietanki (znowu zakon :) ) - dwie Elki, Lilka i Iśka. Potem Rodzeństwo - Oleńka (wobec, której żywiłem początkowo uczucia zgoła nie braterskie), Renia, Ziutas i ja. Trzecia grupa to Hanka i Irka, trzecia Ela i Jola. Między tymi grupkami nigdy nie było rywalizacji. W końcu nastąpiło ich połączenie w jedno wielkie Rodzeństwo. Bycie w którejś z tych grup nie oznaczało, że niestowarzyszeni są obcy. Przyjaźniliśmy się wszyscy bez wyjątku. Bywaliśmy u siebie. Razem chodziliśmy na imprezy. Kiedy chciałem się zobaczyć z Jędrkiem lub Leszkiem wystarczyło wyjść na spacer na ich tak zwaną rundkę, robiąc ją w odwrotną stronę. Jeśli nie spotkało się ich, to oznaczało, że siedzą w Sandwich Barze w Europejskim i o czymś zawzięcie dyskutują. Znaliśmy nawzajem swoje zwyczaje. Po maturze spotykaliśmy się co dwa tygodnie u Kurlandskiej na brydżyku i pogaduchach. Olek, choć chodził do klasy o rok wyżej też należał do naszej paczki.
Miało być o klasie, a wyszła laurka dla naszej Wychowawczyni. Zasłużyła na nią, a dobry Bóg niech zważy w Swej sprawiedliwości dobro, które nam uczyniła.
W maju mija czterdziesta rocznica naszej Matury. Znów się spotkamy. Znów będzie nam dobrze ze sobą. Mamy nadzieję, że ci, którzy odeszli - Kurlandska, Ziutek, Lilka, Jola i Wiesiek też z nami będą, jak kiedyś.
ps. Małgosiu ta Hanka - dobra, kochana i ciepła - to ta, którą poznałaś w Toronto. Zawsze miałem szczęście do sióstr.
3.III.2006 - Jeszcze o naszej Wychowawczyni
Kurlandska nigdy nie kryła się ze swoim pochodzeniem i politycznymi przekonaniami. W związku z tym, już podczas przygotowań do pierwszego wyjazdu wielkanocnego do Andruszkowic pod Sandomierzem, u niektórych z rodziców pojawiły się wątpliwości - socjalistyczna szkoła, nauczycielka Żydówka i na dokładkę komunistka. Te wątpliwości Kurlandska szybko rozwiała informując, że w jej domu szanuje się polskie i katolickie święta i są one obchodzone tak, jak w innych domach. Rodzice dowiedzieli się, że jest Polką, tylko przypadkowo urodzoną w żydowskiej rodzinie. To nie było zaparcie się swoich korzeni, nie. I teraz wiecie, czytający to, skąd moje poglądy na temat wielonarodowości Polski i opcji wyboru, dokonania identyfikacji z narodem i jego kulturą. Tak mnie wychowywano i w domu i w szkole. Maturę zdawaliśmy w 1966 roku. Więc w czasach szkolnych, przynajmniej w naszej klasie, nie istniał problem czyjejś żydowskości. Owszem wiedzieliśmy, że Iśka i Ania są Żydówkami, ale to była tylko prosta konstatacja faktu i nic ponadto. Rok 1968 w naszej grupie nie zmienił niczego.
Dla wyrażenia poglądów Kurlandskiej znamienne było zdarzenie w Wawelskiej Katedrze. Zauważyła, że dwóch z naszych kolegów wchodząc nie przeżegnało się. Zupełnie przypadkiem usłyszałem udzieloną im reprymendę - „Jeśli wchodzicie do swojego kościoła powinniście byli klęknąć i przeżegnać się. Wiecie, że jestem Żydówką i ateistką i jeśli uważacie, że przypodobacie mi się zapierając się swojej religii, to jesteście gówniarze.” - myślę, że takie lekcje każdy z nas zapamiętał na całe życie.
Kurlandska wiedziała o nas wszystko, nawet jeśli myśleliśmy, że coś uszło jej uwadze. Na którymś ze spotkań po maturze spytałem ją, czy wie, że w jedenastej klasie nie miałem zeszytu do rosyjskiego. Odpowiedziała, że również przez dwa lata nie miałem zeszytu do historii, ale przekonała Awerynową, że to nic takiego strasznego, jeśli i tak otrzymuję pozytywne oceny z wiedzy. Przy okazji dowiedziałem się, że siedzące za mną i Wieśkiem dwie Elżbietanki też nie miały niektórych zeszytów. A na koniec poinformowała mnie, że jestem idiotą nie zauważając, że przez dwa lata każdy miał zadawaną pracę domową według jej oceny naszych potrzeb i braków, jednym słowem po uważaniu.
Z tym „nie maniem” zeszytu do rosyjskiego wiąże się moje zawieszenie w prawach ucznia na dwa miesiące przed maturą. Któregoś dnia wpadł Wojtek dowiedzieć się co zadane. Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia. Było to koło jedenastej wieczorem i mama Wojtusia pogoniła, mówiąc, że możemy to zrobić jutro na którejś z przerw (nawiasem mówiąc następnego dnia zjawił się u mojej mamy z bukietem róż i przeprosinami - Wojtek, uroczy szaławiła, kindersztubę posiadł w stopniu najwyższym - nie sposób było gniewać się na niego). Rano Wojtek dowiedział się, co było zadane i poszliśmy do toalety, gdzie na parapecie mógł spokojnie pisać, a ja dyktować. Pech chciał, że do zadymionej toalety wszedł akurat dyrektor z pytaniem "Dzień dobry panowie, jak się wam pali? - Jesteście zawieszeni." Uznałem, że tłumaczenie, że nie palimy, a odrabiamy lekcje, może zaowocować pytaniem o mój zeszyt, przecież normalne jest odpisywanie, a nie dyktowanie. Stwierdziłem, że dyrektor może mieć duże problemy ze zrozumieniem sytuacji, a Kurlandska i tak nas wybroni. I wybroniła. Zresztą był to jedyny przypadek, kiedy dyrektor ośmielił się ukarać jej uczniów - od wymierzania sprawiedliwości była Ona i tylko Ona. Jakichś zasadniczych problemów wychowawczych ze swoimi cackami chyba nie miała. Dziś wiem, że byliśmy trzymani dość krótko, jednocześnie nie odczuwając ani obroży, ani smyczy. Kagańca nigdy nie było.
Dwa lata po naszej maturze wydarzył się 68 rok. Olek postanowił wyjechać do Izraela. Jej mąż stracił pracę. Wzięli fikcyjny rozwód i mąż wyjechał za synem dopilnować Olesia. Wkrótce potem i ona dowiedziała się, że Polska jej nie potrzebuje. Tłumnie odprowadziliśmy ją na dworzec. Wyjechała. Przez lata tułała się od Izraela, przez Francję do Ameryki. Ostatecznie osiadła w Jerozolimie. Pod koniec lat osiemdziesiątych zaczęła przyjeżdżać, na coraz dłużej. Po 1989 roku Wojtek, wtedy prezes ZUS (jego brat w tym czasie prezesował w PKO BP) załatwił przywrócenie Kurlandskiej polskiego obywatelstwa i emerytury. Osiadła w Laskach pod Warszawą, tylko na zimę jadąc do Jerozolimy (Izrael nie wypłaca świadczeń socjalnych poza swoimi granicami).
Kiedyś, w czasie którejś z wizyt u moich rodziców dowiedzieliśmy się, że przyjęła chrzest w klasztorze na Górze Karmel. Że znając jej drogę przez życie, możemy być pewni, że wybór był świadomy i zgodny z sumieniem.
Umarła w Jerozolimie i tam została pochowana.