niedziela, 5 lutego 2012

Było sobie GB - 10

14.II.2006 - pół życia z komputerem

To będzie rzecz, która tylko pozornie ma się nijak do historii mojego życia. Pozornie, bo przecież komputer jest dziś moim podstawowym narzędziem pracy. Bo internet to sposób komunikacji wykorzystywany przeze mnie codziennie.

Słowo komputer w mojej rodzinie pojawiło się bardzo dawno. Było to trzydzieści lat temu z okładem. I pojawiło się, można powiedzieć, namacalnie. Tata w swoim biurze projektowym posługiwał się minikomputerem Olivetti do obliczeń inżynierskich. Basia pracowała w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Informatyki jako projektant systemowy. Ośrodek dysponował wtedy jedną z najsilniejszych maszyn. To był IBM 360/370. Dziś maszynka o mocy obliczeniowej porównywalnej w kalkulatorami, a wtedy ta śmieszna dziś zabawka zarządzała wielkimi fabrykami i wysłała człowieka na Księżyc. Małgosia, moja siostra i Irek, mój przyszły szwagier z kompurera korzystali na uczelni. Wkrótce potem Małgosia została projektantem baz danych, a Irek producentem minikompurerów Era. Dla mamy i dla mnie cała czwórka posługiwała się w rozmowach językiem, który tylko z grubsza przypominał polski wymieszany z angielskim. Jak mawiał Zagłoba - można było słuchać godzinę i niczego nie zrozumieć. Rozmowy dotyczyły również języków programowania. Kiedy usłyszałem, że PL-1 to język wysokiego poziomu i znakomity, choć trudny, zapytałem czy w takim razie można na ten język przełożyć Pana Tadeusza. Żebyście widzieli ten wzrok czwórki wtajemniczonych i pogardę w stwierdzeniu, że nie będą rozmawiać z ignorantem.

To były pionierskie czasy polskiej informatyki. Kto miał szczęście, mógł zobaczyć komputer przez szybę w ośrodku obliczeniowym. Tematy przynosiło się na kartach perforowanych i dostawało potem wydruk. Bezpośrednia praca z komputerem via klawiatura jeszcze się nie śniła.

Potem urodził się pierwszy komputer domowy Spectrum, maszynka niewiele potrafiąca. Ale jej znaczenia nie można przecenić - ona jako pierwsza spowodowała, że komputer przestał być złotym cielcem dla wybranych. Ten moment IBM po prostu przespał. Oczywiście pojawił się, ale w chwili, gdy rynek 8-bitowych komputerów domowych był już opanowany przez trzy firmy - Atari, Commodore i Amstrada.

Mój pierwszy komputer to był właśnie Amstrad CPC-6128. Swój DOS (disc operating system) miał zaszyty w epromie na płycie głównej i gotów był do pracy natychmiast po włączeniu zasilania. Językiem programowania był oczywiście Basic, ale odmienny od konkurencyjnych, polecenia można było kierować do konkretnych strumieni (ekran lub jego wydzielona część, dysk, drukarka). Maszynka została wyposażona w najszybszy znany interpreter Basica i była szybsza niż pecet IBMa posługujący się komplilatorem. Ciekawą rzeczą były komendy Basica odwołujące się bezpośrednio do systemu operacyjnego, a przede wszystkim możliwość zapisu pliku bez znacznika EOF (end of file) - to pozwalało na pisanie otwartych baz danych. Amstrad był szczytem możliwości oferowanych przez komputery 8-bitowe i zmarł bezpotomnie. Świat opanowały komputery z 16-bitowym Intelem (Motorola to była arystokracja).Ten komputer służył mi dłuższy czas i dzięki niemu wejście w świat pecetów odbyło się bezboleśnie. W tym okresie słyszało się o komunikacji między komputerami za pośrednictwem czegoś, z czego znacznie później powstał internet - ale to już było tylko na zasadzie, że gdzieś tam, w świecie.... Dziś oczywiście posługuję się pecetem, może nie najsilniejszym, ale za to z 1-gigowym RAMem. No i oczywiście z dostępem do internetu. 

14.II.2006 - pół życia z komputerem - c.d.

Czym jest internet? Odpowiedź nie jest taka prosta, jakby się wydawało. Jest w nim nieprawdopodobna ilość wiedzy, której zdobycie metodami "klasycznymi" trwałoby latami lub wręcz było niemożliwe. Ale jest też przecież jeszcze większa ilość bezwartościowych śmieci. Pozwala na szybką wymianę informacji i myśli, zabijając jednocześnie list w kopercie ze znaczkiem. No tak, lecz ta korespondencja jest tylko mizerną cząstką, reszta to spam.
Ale internet dał mi równocześnie świadomość, że wszędzie są ludzie życzliwi i bezinteresowni. Dał możliwość poznania wielu osób dzielących się swoją wiedzą nie przeliczając jej na pieniądze. I tu moja dozgonna wdzięczność dla Marca Plessy z Bawarii. To dzięki niemu moja wiedza o Szestnie jest tak obszerna. A przekazał mi rzeczy, od których bielało oko Pauliny (pani archeolog również interesująca się Szestnem). A przecież gdyby nie internet, nigdy bym się nie dowiedział nawet o istnieniu Marca.
A teraz troszkę genealogicznie.
Z Ellis Island dowiedziałem się o Cieczkiewiczach z Freifeld. Tego samego dnia Copernic pod hasłem Freifeld znalazł korespondencję między Martinem Serkoskym a Jolą Skalską na RootsWeb. Ponieważ nie znalazłem nigdzie polskiej nazwy tej wsi, napisałem do Joli mail z pytaniem, czy ona ją zna. Ponieważ na forum podpisywała sie Jolanta Skalski, domyśliłem się, że mieszka za oceanem i pytanie zadałem moją nieudolną angielszczyzną. Jeszcze tego samego dnia - 8 lutego 2000r. dostałem dwujęzyczną odpowiedź - tak Maleństwo, to już minęło 5 lat. Siostrzyczko czas pędzi. Co mi dał internet? - dał kochaną przyszywaną młodszą siostrę.
Ale i inne przyjaźni zawiązały się dzięki internetowi. Wymienię tu moją drugą młodszą siostrę Małgosię. A przecież są jeszcze dwie Anie, Alna, Tomek, Andrzej, Staszek, Waldek, Zbyszek i wielu innych. Czymś zupełnie innym było poznanie jeszcze jednej Anki, tej australijskiej. To było takie zatoczenie koła w czasie. Tak się złożyło, że miałem wiele lat temu przyjemność znać jej nieżyjącego tatę, choć Anki wtedy nie poznałem. A teraz Anka jest dla mnie kluczem pozwalającym na otwarcie kolejnych drzwi do tamtych czasów. Aniu, dziękuję.
Tu niektórym należy się małe wyjaśnienie. Dwie, kochane młodsze siostry to te, które dzielą się ze mną swoimi radościami i kłopotami, te, które od czasu do czasu wypłakują się na moim ramieniu, które od czasu do czasu trzeba ustawiać do pionu i nie obrażają się za sztorcowanie. I wiem, że ja też mogę na nie zawsze liczyć. I nie jest ważne, że dzielą nas tysiące kilometrów. Internet dając nam szansę poznania się, również zniwelował ten dystans. Internet dał mi coś naprawdę wielkiego - przyjaźń i coś więcej niż przyjaźń.
Byli oczywiście i ludzie, poznanie których przez internet było wątpliwą przyjemnością. Nie wymienię ich, bo na to nie zasłużyli. Jedno jest pewne - stanowią znikomą mniejszość.
A jako podsumowanie maleńka wyliczanka - w moim życiu komputer jest obecny ponad 30 lat. To przecież ponad połowa mojego życia. I tej bezdusznej maszynce naprawdę bardzo wiele zawdzięczam. 

23.II.2006 - przerywnik
No tak, jaki przerywnik i w czym? Przecież od dziewięciu dni nie napisałem niczego. Może to jednak przerywnik w nieróbstwie? A może wreszcie powrót do wspomnień?
To będzie wspomnienie specyficzne, bo o czymś, co w rodzinie trwa nadal. Więcej, zostało rozszerzone na mazowiecką część rodziny.
Proszę się nie śmiać - to będzie przepis na barszcz, nie tylko wigilijny. Siłą rzeczy nie zacznie się on tak, jak przepis cytowany w książce Łyżka za cholewą i widelec na stole autorstwa Przypkowskiego i Magdaleny Samozwaniec (z ilustracjami Mai Berezowskiej) "Weźmij żubra, a jak niemasz to łosia" (zachowałem oryginalną ortografię).
Bierzemy więc buraki i to koniecznie świeże, jędrne i bez śladów uszkodzeń. Myjemy je bardzo starannie szczoteczką i obieramy. Obrane kroimy w plastry i wrzucamy do słoja, tak, by wypełniły go mniej więcej w trzech czwartych. Zalewamy je prawie do pełna letnią przegotowaną (koniecznie, bo inaczej buraki zamiast się zakisić po prostu zgniją) wodą. Obieramy kilka ząbków czosnku (jeśli będzie to czosnek z Chin, to trzeba trochę więcej, bo jest zbyt łagodny), dzielimy je na połówki i też wrzucamy do słoja. Na koniec wrzucamy kromeczkę dobrze zeschniętego chleba razowego. Chleb musi być rzeczywiście razowy, a nie podróbka z karmelem. Przykrywamy słój talerzykiem i stawiamy go w ciepłym miejscu.
Po jakimś czasie pojawi się kożuszek pleśni, jeśli jest on cienki i prawie biały, wszystko jest w porządku. Po mniej więcej tygodniu barszcz jest gotowy. W smaku powinien być kwaskowaty i leciutko szczypać w język.
W postnej wersji wigilijnej dodajemy do niego wywar z suszonych grzybów. W innym przypadku można też dodać jeszcze rosół (oczywiście porządnie odszumowany, bo nasz barszcz ma być absolutnie klarowny).
Ważne jest, aby barszcz nie zagotował się, bo straci kolor i smak. Przywracanie obu octem lub sokiem z cytryny jest oszustwem niegodnym.
Sam surowy barszcz, bez późniejszych dodatków, jest znakomitym napojem orzeźwiającym. Pomijam tu jego oczywiste walory zdrowotne.
Ten barszcz jest może małym, ale istotnym elementem naszej rodzinnej tradycji. A rodzinni Mazowszacy najpierw się dziwili i kręcili nosami, a potem przyznali, że rzecz jest wyśmienita.

1 komentarz:

  1. Jak Ci juz raz napisalam, przez ten chlebek razowy nie moge robic takiego barszczu i tyle. Wiec musze podrabiac cytryna. I tyle. Nowa, sporowodowana choroba, tradycja.

    OdpowiedzUsuń