poniedziałek, 6 lutego 2012

Było sobie GB - 11

24.II.06 - gruzy i podwórko
        Właściwie, poza paroma migawkami z czasów Szczawna-Zdroju, czy z Bieżanowa, tak drobnymi i niewyraźnymi, że trudno to nazwać wspomnieniami, moja pamięć zaczyna funkcjonować dopiero w czasach warszawskich.
Dzieciństwo miałem, nie powiem, interesujące. Z jednej strony morze gruzów dokoła, a z drugiej budujące się w sąsiedztwie domy mieszkalne. Jednym słowem wymarzony plac zabaw. Nic więc dziwnego, że trudno było nas utrzymać na podwórku. Wystarczyło, że któraś z mam musiała wrócić do domowych zajęć, a już jej hercypinkel znikał z podwórka. I tak wyciekaliśmy z podwórka po kolei. Na gruzach łatwiej i przyjemniej było bawić się w policjantów i złodziei. Gruzy dostarczały gotowej scenografii do każdej niemal zabawy. Najbliższe nam zajmowały wielki teren wyznaczony Elektoralną i Chłodną, Żelazną, dzisiejszą Prostą i Ciepłą (nie Jana PawłaII - bo po prostu jeszcze nie istniała). Z morza gruzów sterczały gdzieniegdzie mniej lub bardziej okaleczone kamienice. Niektóre już byle jak połatane i zamieszkałe. To był słynny warszawski Dziki Zachód. Stamtąd przynosiło się też rozmaite łupy, choćby łuski pocisków (jakże zazdrościłem koledze, który wygrzebał łuskę pocisku armatniego, jak niepozorna była przy niej łuska pocisku karabinowego). Wielokrotnie znajdowaliśmy ludzkie kości, znosiło się rozmaite żelastwo, które zawsze mogło się przydać. Natomiast nie tykaliśmy niewypałów. Tu chyba jednak odzywały się w nas początki rozumu i działały przemowy rodziców i sugestywne okładki szkolnych zeszytów. Teren był teoretycznie rozminowany, ale i tak co jakiś czas zgłaszaliśmy w komisariacie na Walicowie kolejne znaleziska. Chyba wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że również mieszkańcy Dzikiego Zachodu mogą być niebezpieczni. W zgruzowanych domach mieszkało sporo mętów. Ale jakoś nie zaczepiali dzieciarni, ograniczając się do wewnętrznych porachunków.
Byłem dzieckiem zdecydowanie wątłym i słabym. Ale miałem jakoś szczęście, że moim opiekunem samozwańczo mianował się kilka lat ode mnie starszy największy żul w okolicy zwany Młynkiem (naprawdę nazywał się Andrzej Młynarz) i o dziwo była to opieka absolutnie bezinteresowna - taka jego pańska zachcianka. Grupy wyrostków czatowały na smarkaczy idących z siatką po chleb czy kartofle. Podchodzili, otaczali delikwenta wianuszkiem i padała "prośba" - "Gnojku, kopsnij blaszkie" (chodziło oczywiście o pieniądze). Moja odpowiedź zawsze brzmiała "macie, ale jeszcze dziś odniesiecie w zębach, jak powiem Młynkowi". Byłem nietykalny.
Potem, gdy byłem już sporo starszy, przeszedłem na wyższy poziom samoobrony, bo dzielnica nadal nie należała do bezpiecznych. Zacząłem nosić w rękawie brzytwę na sznurku. To była straszna broń. Wyrzucona z dłoni otwierała się w powietrzu i cięła do kości. Wystarczyło, że wirowała na sznurku i nikt nie odważał się wejść w ten zaklęty krąg, zwłaszcza kiedy wirowała na poziomie twarzy. Nigdy nie musiałem jej użyć. Wystarczała informacja, że ją mam i pokazanie, że rzeczywiście rękaw nie jest pusty. Potencjalni napastnicy uznawali, że jestem jednym z nich i rozstępowali się z szacunkiem. Trudno, ten jeden nie okazał się jeleniem do gruntownego oskubania. Jeden z moich kolegów po takim spotkaniu wrócił w zimie do domu z podbitym okiem w samych majtkach i podkoszulce. Natomiast nigdy nie miałem kastetu lub szpadryny, ani nie nosiłem noża. W gruncie rzeczy byłem dzieckiem niespokojnym, ale nie łobuzem.
Były oczywiście też gry i zabawy, do których podwórko nadawało się lepiej niż gruzy, kiedy potrzebny był równy plac. Na podwórku grało się w dwa ognie, w "czy boicie się czarnego luda?", miasta - państwa, itd. No i przede wszystkim kopało się piłkę.
A dziś nie ma śladu po huśtawce i piaskownicy. Za to jest sporo zieleni, która przy nas nie miała szans na przeżycie. I wszędzie zaparkowane samochody. To już nie jest moje podwórko.  Czasem, bardzo rzadko, spotyka się kogoś z podwórkowej paczki. Mówi się cześć i pyta zdawkowo "co słychać?", nie będąc ani trochę zainteresowanym odpowiedzią. Nie ma o czym porozmawiać. Nasze drogi rozeszły się właściwie wraz ze skończeniem podstawówki.
I na koniec coś wesołego, co znam tylko z opowiadania ciotki. Któregoś dnia (a miałem wtedy 4 lata) wróciłem z podwórka wysmarowany smołą - włosy też miałem pozlepiane. Ciocia Nusia najpierw doczyszczała mnie naftą, a potem wsadziła do wanny. Mimo niezbyt ciepłej wody musiała mnie piec wycierana szmatkami skóra. No i odezwałem się: "Ty k...o". Ciotka zgodnie z zasadami pedagogii nie zareagowała. Po chwili ja znów: "Ty k...o". Ciotka znów nic. Jeszcze po chwili "Ty k...o. Czy ciocia nie słyszy, co do niej mówię?". Ciotka wybiegła z łazienki by swobodnie wyśmiać się w pokoju. 

25.II.06
Moja Jola wiersze pisze,
Asia tudzież,
Staszek też.
A ja rzadko coś do rymu.
I czy z sensem?
Chyba nie. 

26.II.2006 - nieznane twarze
W albumie umieściłem dziś skany 29 zdjęć nieznanych mi osób. Nie są to członkowie rodziny. Zdjęcia te pozostawiła babcia mojej żony (a starsza siostra mojej babci). Musiały być dla niej drogimi pamiątkami, jeśli przechowała je przez 50 lat. Dziś te zdjęcia mają 100 lat.
Prawdopodobnie są to osoby jakoś związane z seminarium nauczycielskim w Przemyślu. Czy ktoś potrafi je rozpoznać? Przyznaję, ze szczególnie liczę tu na Anię.
 


27.II.06 - Czy jest się czym chwalić?
       Jeden z "udziałowców" GB chwali się medalem przyznanym jego przodkowi za udział w wojnach indiańskich - Jürgen Stroop też był dekorowany za podobne zasługi (likwidacja warszawskiego getta). Ciekaw jestem, czy byłby równie szczęśliwy, gdyby Japończycy nadawali ordery za Pearl Harbour. Wyobraźcie sobie, że nawet ktoś taki Beniamin Franklin powiedział, że rum jest darem niebios w rozwiązywaniu problemów z Indianami. Włosy się prostują.

4 komentarze:

  1. Jacku! Spróbuję poszperać w udostępnionych mi przez koleżankę książkach znaleźć coś o nieznanych na zdjęciach osobach.
    Mam 'Słownik Biograficzny Kobiet w Ruchu Oporu woj przemyskiego 1939-44' T. I. Przemyśl 1998 - Joanny Bury
    Harcerki przemyskie. Przemyśl 1994 - Joanny Bury
    Kukiełki dla nauczycielki. Przemyśl 1998 - Joanny Bury
    Autorka umieściła mnóstwo zdjęć, mnóstwo biogramów uczniów, harcerzy, z przemyskich szkół, kobiet Ruchu Oporu woj przemyskiego.
    Podaj nazwiska twoich cioć babć i in osób związanych z Przemyślem i województwem przemyskim.Być może uda mi się odtworzyć kawałek historii

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W seminarium nauczycielskim w Przemyślu uczyła się Stefania Geisheimer (starsza siostra mojej babci). Ukończyła to seminarium około 1910 roku i po tej dacie już nikt z rodziny nie był w żaden sposób związany z Przemyślem.

      Usuń
  2. Może na tych zdjęciach to są nauczycielki. W skład grona nauczycielskie pryw. seminarium nauczycielskiego żeńskiego w roku 1909/10 należały:
    Baranowiczówna Maria, nauczycielka szkoły wydz. żeńskiej, uczyła języka polskiego i ruskiego na II. kursie.
    Brzezowska Ludwika, nauczycielka szkoły wydz. żeńsk., uczyła rysunków na II. i III. kursie, tudzież kaligrafii na I. kursie.
    Ciepanowska Olga, nauczycielka gł. c. k. seminarium nauczycielskiego, uczyła języka ruskiego na I. i IV. kursie.
    Golcówna Alojza, nauczycielka zakonna szkoły wydziałowej żeńskiej, uczyła geografii na I., II. i III. kursie.
    Linhardtowa Stanisława, nauczycielka c. k. seminarium naucz., gospodyni I. kursu, uczyła języka niemieckiego na I. i IV. kursie, specjalnej metodyki na IV. kursie.
    Tęczarówna Teofila, nauczycielka c. k. seminarium naucz., uczyła rysunków na I. i IV. kursie.
    Wiśniewska Gabriela, nauczycielka szkoły robót kobiecych, uczyła robót kobiecych.
    Zajączkowska Wanda, nauczycielka c. k seminarium nauczycielskiego żeń., uczyła gimnastyki.
    http://www.biblioteka.przemysl.pl/sn/1910snz.pdf

    OdpowiedzUsuń
  3. Aniu, wśród zdjęć są również nauczycielki, ale żane z nich nie jest podpisane.

    OdpowiedzUsuń