niedziela, 5 lutego 2012

Było sobie GB - 9

7.II.2006 - Babcia Cieczkiewiczowa

Druga babcia, ta lwowska, czyli babcia Cieczkiewiczowa za mojej pamięci mieszkała najpierw w Bieżanowie. Dziś jest to odległa dzielnica Krakowa, wtedy była to jeszcze samodzielna miejscowość. Jedyną wtedy komunkacją między Krakowem i Bieżanowem były pociągi. Nie pamiętam, czy z Płaszowa, czy z Dworca Głównego. To zresztą nie jest ważne. Ten pociąg był dla mnie największą atrakcją. Nie dlatego, ze niemiłosiernie się wlókł. Był tak szybki, że na nim też, tak jak na wagonach kolejki radzymińskiej, ktoś, od czasu do czasu, pisał „Zabrania się zbierania grzybów w czasie biegu pociągu”. Dla mnie atrakcją nie do przebicia były kryte wagony towarowe z zamontowanymi w środku drewnianymi ławkami od burty do burty. W dodatku drzwi nie były zasuwane i „zamykano” je barierką z deski. Dziś jest to rozwiązanie niewyobrażalne.

Babcia mieszkała na piętrze dwumieszkaniowego, nieotynkowanego domu z czerwonej cegły. W mieszkaniu rezydowały trzy osoby: babcia, siostra taty[1] i psica Puli (rasy puli, czyli owczarek węgierski). Babcia była osobą stateczną, ciotka pracowała w Krakowie, co z dojazdami zabierało prawie cały dzień. Siłą rzeczy moją towarzyszką zabaw była Puli, istota równie zwariowana jak ja. Oczywiście pod czujnym okiem babci szaleństwa musiały mieć swoje granice. Podstawowym miejscem naszych zabaw był ogród, w którym babcia hodowała kwiaty i warzywa. Tu szaleć nie było wolno. Konieczność bycia spokojnym rekompensował mak. Żaden inny nie smakował tak, nawet w wypiekach, jak ten wysypywany z makówki prosto do ust. Ale babci oczkiem w głowie były kwiaty. Przede wszystkim dalie, które babcia zawsze nazywała georginiami. Na zdjęciach widać, że rzeczywiście były dorodne, choć babcia zawsze przyznawała się, że te jej ani się umywały do hodowanych przez siostrę. Najbardziej lubiła jednak kwiaty dziś właściwie zapomniane - lwie paszcze, nagietki i nasturcje. I chyba coś z tej miłości do nich przekazała mnie. W mojej klasyfikacji są one zaraz za krzemionkowskimi dziewannami.W czasie upałów w ogrodzie pojawiała się wielka drewniana balia, w której mogłem pluskać się do woli.

Wyjście z babcią na spacer pozwalało na wyszumienie się, bo nie było obawy, że coś podepczę, czy połamię. Ale wiązało się też ze stresem. Na drodze stawała śnieżnobiała koza sąsiadów. Po prostu bałem się jej, choć podobno była bardzo łagodna. W jej pobliżu szedłem przy nodze babci jak dobrze wytresowany pies. Dziwne, ale Puli też ją omijała bez zaczepek. Z tą kozą wiąże się jedno z moich najbardziej przykrych wspomnień. Byłem zmuszany do picia koziego mleka. Było niesmaczne i śmierdzące. Tran był o niebo smaczniejszy i codzienną porcję łykałem bez zmrużenia oka. Spacer to było baraszkowanie z psem na łące. Chyba nie była jakaś nadzwyczajna, jeśli nawet nie pamiętam, jak wyglądała. W końcu dochodziliśmy do płytkiej, czyściutkiej i leniwej rzeczki płynącej w szpalerze olch. Tu nasłuchiwaliśmy, czy nie usłyszymy śpiewu wilgi. Słyszeliśmy często jej melodyjny gwizd, ale nie zobaczyłem jej nigdy. Dziś ta rzeczka oficjalnie nazywa się Serafa, wtedy i później też nosiła niezbyt piękną nazwę Srawa.

Potem babcia dostała już własne mieszkanko w Borku Fałęckim, przy wylocie na Zakopane.

c.d.n.



12.II.2006 - bieżanowskie dodatki
A teraz mały dodatek do bieżanowskiej części wspomnień. To znaczy zdjęcia z tamtego okresu, które zeskanowałem w międzyczasie.
Zdjęcie z lipca 1953r. To ja w babcinym ogródku. W tle ten najwspanialszy na świecie mak, czekający na dojrzenie. Tego, że nie byłem dzieckiem najspokojniejszym dowodzi opatrunek nad kostką. Widać go też na zdjęciu następnym.
Zdjęcie z lipca 1953r. Tata miał w tym czasie motocykl, jeszcze przedwojenny, marki NSU (firmę tę po jakimś czasie wchłonął Volkswagen). Pojazd często był naprawiany, ale służył tacie przez ładnych parę lat. Pamiętam, ze zawsze chciałem usiąść na nim sam. Wydawałem się sam sobie wtedy kimś doroślejszym. Normalnie podróżowałem siedząc przed tatą na baku.
Zdjęcie z czerwca 1951r. To nie jest ta koza z poprzedniego odcinka, tylko jej córka. Do tamtej przenigdy nie odważyłbym się podejść. Widocznie pojąłem, ze ta kózka jest jeszcze takim samym dzieckiem jak ja, no i stąd to zdjęcie.
 
14.II.2006
Wczoraj poszperałem sobie w GB i okazało się, że moi przyjaciele umieścili tu już wiele zdjęć. Większość jest więcej niż ciekawa. I co w nich widać? Ano widać, że nikt z nas nie wstydzi się swoich korzeni. Czy to jest ważne? Tak, to jest najważniejsze. Bo w każdym z nas tkwi cząstka naszych przodków, ta najistotniejsza, jak widzimy świat i jakimi jesteśmy ludźmi.

1 komentarz: