niedziela, 29 stycznia 2012

Było sobie GB - 8

6.II.2006 - znak zapytania
Zacząłem się zastanawiać. Zgoda, moi Geisheimerowie stali się Polakami, choć nie wszyscy. Napisałem, że określenie swojej narodowości jest czymśbędącym swobodną opcją. Tylko jak przebiega proces stawania sie Polakiem lub Niemcem? Zgoda, to jest proces. Nie ma tak, że spać kładzie się Niemiec, a rano wstaje Polak. Do którego momentu ten proces przebiega w sposób nieuświadomiony? Co siędzieje w głowie człowieka, w pewnym momencie stającego na rozdrożu? Czy rodzi się w nim poczucie zdrady w chwili, kiedy stwierdza, że bardziej czuje się jużPolakiem niż Niemcem? Wreszcie, kiedy, już z całą stanowczością, potrafi stwierdzić „tak, jestem Polakiem”?W 1782 roku w Galicji pojawia się pierwszy Geisheimer imieniem Adam rodem z Waldgrehweiler w Pfalzu. Sto pięćdziesiąt lat później umiera mój pradziadek Filip. Filip urodził się w rodzinie jeszcze niemieckiej, wszak w metryce chrztu jak byk jest napisane, że został ochrzczony jako Philipp. Więc to nie dom był tym miejscem, w którym zaczęła się polonizacja. Może był to wpływ prababci Weroniki z Haasów? Tego też nie wiem. A przecież oboje umarli jako Polacy. Co przesądziło, że Vater unser zamienili na Ojcze nasz? W mojej rodzinie proces polonizacji zaczął się więc bardzo późno i dokonał w jednym zaledwie pokoleniu. Dokonał się też gruntownie. Dzieci mojego pradziadka nie wyniosły znajomości niemieckiego z domu. Poznały go dopiero w szkołach. W domu pradziadków mówiło się wyłącznie po polsku. Czy w domu moich prapradziadków zachodziły podobne zmiany, nie wiem, choć nie sądzę. Mój tata nic nie wie na ten temat. Dla niego dziadek Filip był Polakiem od zawsze. Nie pytał, bo naturalne, że takie problemy nie pojawiają się w młodej głowie. Z tego samego powodu nigdy na ten temat nie próbowałem rozmawiać z babcią. Zresztą wątpię by wiedziała ona o tych mechanizmach cokolwiek. Chociaż z drugiej strony wszystkie dzieci pradziadka Filipa otrzymały imiona związane z niemieckim kręgiem kulturowym - Stefania (babcia mojej żony), Rudolf, Franciszek Ferdynand, Maria Klotylda (moja babcia), Henryk i Adam. Adam nie jest, co prawda, imieniem niemieckim, ale wśród galicyjskich Geisheimerów pojawia się dość często od samego początku, mieści się w rodzinnej tradycji. Więc jakiś ślad niemieckości jednak pozostał.To chciałbym wiedzieć, ale zapewne nie dowiem się już nigdy - jak i dlaczego mój pradziadek stał się Polakiem.

5.II.2006 - Kim jestem (bez znaku zapytania)

Niewielu jest zapewne Polaków, których z czystym sumieniem można by nazwać „czystymi” narodowościowo. Większość ma wymieszaną krew. Musimy pamiętać, ze przez setki lat Polska była państwem niejednolitym etnicznie. W efekcie największy polski poeta będąc z pochodzenia Rusinem pisał „Litwo, Ojczyzno moja”. W jego osobie ujawniła się sprawa samookreślenia. Jola zadała prowokujące pytanie - kim jest? Prowokujące dlatego, że sama nie ma takich wątpliwości. Kim jest, jeśli w niej płynie krew kilku nacji. Moim zdaniem, pytanie skierowane bezpośrednio do Małgosi było pytaniem skierowanym pod niewłaściwym adresem. Genetyk będzie tylko w stanie odpowiedzieć jaki procent krwi niemieckiej itd. płynie w jejżyłach. Ale na to pytanie i dokładnie tak samo odpowie chemik lub fizyk. Bo tu odpowiedź sprowadza się wyłącznie do stwierdzenia procentowej zawartości różnych substancji w roztworze.Pytanie „kim jestem?” nie jest więc pytaniem do genetyka. Genetyk na tak zadane pytanie nie odpowie, bo nie potrafi. Powie, jaki procent genów odziedziczyło się po każdym z przodków. Powie, dlaczego jesteśmy podobni do babci, a nie do wujaszka. Dowiemy się, dlaczego możemy mieć skłonność do pewnych chorób. Ale na pytanie „kim jestem?” nie odpowie. Bo to nie biologia. Rodzimy się zaledwie małymi ludzikami, taką prawdziwą tabula rasa Locka (nie w sensie biologicznym, a społecznym). Dopiero wychowanie, miejsce, otoczenie lub okoliczności kształtują w nas poczucie tożsamości narodowej. Nikt nie rodzi sięPolakiem czy Niemcem. Gdyby nie moja dawna przyjaźń z Jolą (w końcu jest mojąmałą siostrzyczką) dziwiłbym się, że akurat ona zadaje takie pytanie. Pytanie, na które zna odpowiedź i pytanie mające sprowokować do pewnej dyskusji. Zarówno moi jak i jej przodkowie przeszli długą drogę od józefińskich kolonistów z Nadrenii do Hassów i Geisheimerów Polaków. Zadziałał tu mechanizm dodatkowy -Prawo do swobodnego wyboru, do samookreślenia się w momencie kiedy człowiek zaczyna się zastanawiać na ile pozostał jeszcze Niemcem, a na ile jest jużPolakiem. Swobodna opcja przypisania siebie do któregoś z tych narodów. Czucia się związanym z tym narodem, jego tradycją i kulturą. Moi Geisheimerowie i Joli Hassowie poczuli się w pewnym momencie Polakami. Zdradzili swą niemieckość? Mamy ich za to potępiać? Nie mamy takiego prawa. Dokonali wyboru i musimy to uszanować. Jola i ja.Natomiast dotykamy tu jeszcze problemu, w którym poza poczuciem własnej tożsamości narodowej mamy jeszcze do czynienia z poczuciem lojalności względem państwa. To znaczy, czy najpierw jestem Niemcem i obywatelem Polski, czy najpierw obywatelem Polski, a dopiero potem Niemcem. Przecież w okresie okupacji był to dla wielu dylemat czasem zbyt trudny do rozstrzygnięcia. Mamy przykład człowieka, który będąc z pochodzenia Niemcem mógł wtedy czerpać z tego korzyści. A jednak wybrał lojalność wobec ojczyzny, którą sam wybrał. Zapłaciłza to cenę najwyższą - oddał życie. Tym człowiekiem był baron Goetz-Okocimski (tak, ten od browaru).Jola i ja jesteśmy Polakami. Dlatego, że tak postanowili nasi niepolscy przodkowie. My tylko musimy uszanować i wybór i wolę. A polskość Joli nie podlega dyskusji, prawie dwadzieścia lat życia za oceanem dostarczyło na to ażnadto dowodów.I jest to jednocześnie część odpowiedzi Waldkowi na pytanie czym jest dla mnie genealogia. To szkoła pokory wobec własnych przodków, szkoła szanowania ich czasem bardzo trudnych wyborów. To obowiązek dążenia do wiedzy pozwalającej na zrozumienie ich motywacji i ich czynów.
1.II.2006 - Nie moje strony i nie moi przodkowie
Do pewnego momentu moja znajomość Mazur była, jeśli można tak powiedzieć, specyficzna. Wiązała się z moją pracą w warszawskiej Gazowni, będącej w tym czasie siedzibą całego okręgu, w skład którego wchodziło również województwo olsztyńskie. W tamtych czasach byłem pracownikiem pionu inwestycyjnego. Budowało się zarówno makarony - gazociągi miejskie od Warszawy po np. Pisz. Bywały też budowy gazociągów przesyłowych. Ich realizacja dla mnie sprowadzała się do śledzenia postępów budowy rzeczowo i kosztowo, do sprawdzania obmiarów i ich zgodności z fakturami. Taka typowa robota biurowa. Od czasu do czasu trafiał się wyjazd służbowy. Te na Warmię i Mazury lubiłem najbardziej. Jakoś tak się składało, że w Gazowni Olsztyńskiej i podległych jej gazowienkach pracowali bardzo sympatyczni ludzie. Te wyjazdy miały i dodatkowe zalety. Ktokolwiek jechał w delegację przywoził spyżę dla kolegów. A to jaja prosto z punktu skupu, a to wspaniałe wędliny z masarni w Piszu. W tamtych czasach było to po prostu ważne.Budowa gazociągu przesyłowego kończyła się i następował jego rozruch. Trzeba było przygotować preliminarz kosztów, a ponieważ uczestnictwo w grupie rozruchowej nie wynikało bezpośrednio z obowiązków służbowych, były to ekstra pieniądze i to bardzo liczące się w domowym budżecie. Ale najważniejsze było oderwanie się od biurka, zażycie ruchu i świeżego powietrza. Ja byłem członkiem stałej grupy rozruchowej ochrony katodowej. Dla nie wiedzących - jest to ochrona antykorozyjna poprzez ustawienie odpowiedniego potencjału gazociągu względem gruntu. Rozruch wymagał przedeptania i to kilkakrotnie całej trasy gazociągu. Stąd też i dziwna znajomość Mazur. Nazwa wsi kojarzyła się nam najczęściej z lokalizacją stacji ochrony katodowej. Oczywiście po zrobionej robocie był czas na przyjemności - las, jezioro itd.A zaraz się okaże skąd ten przydługi wstęp.W 1997 roku spędzaliśmy z Basią i Martą urlop w ośrodku campingowym w Świętej Lipce, słynnym na Warmii centrum kultu Maryjnego. Mieszkaliśmy w domku należącym do olsztyńskiej Gazowni. W tych stronach byliśmy pierwszy raz (właśnie nie licząc moich wyjazdów służbowych). Siedzenie na plaży jest rzeczą należącą do najnudniejszych i robiliśmy sobie bliższe i dalsze wypady. Droga zawiodła nas i do pobliskiego Szestna. W XIV wieku powstał tu krzyżacki zamek, z którego do dziś przetrwał tylko fragment ściany skrzydła północnego. Na podzamczu znajdował się największy młyn w państwie krzyżackim. W bezpośrednim sąsiedztwie zamku lokowano w 1401 roku dzisiejsze Szestno. Przywilej lokacyjny wydał ówczesny komtur Bałgi, późniejszy wielki mistrz Ulrich von Jungingen. Właśnie tu, w Szestnie, znaleźliśmy absolutną perłę tych stron, a mianowicie przepiękny gotycki kościół o prostej bryle z masywną wieżą (przebudowany po pożarze w XVII wieku). Dzięki życzliwości pana Banasiaka, ówczesnego sołtysa i kościelnego w jednej osobie mogliśmy poznać historię kościoła i przyjrzeć się jednolitemu XVII-wiecznemu wnętrzu. Jednocześnie okolica jest wyjątkowo piękna - jeziora wśród wysokich wzgórz. To zdecydowało, że dwa lata później urlop postanowiliśmy spędzić właśnie w Szestnie.Natomiast ciągle kołatało mi się po głowie, że znam tę nazwę, ale wciąż brakowało mi skojarzenia. Szestno, Szestno ... - i dalej wciąż pustka. Dopiero kiedy w polach zobaczyłem białe słupki z czerwonymi i żółto-czerwonymi łebkami przyszła pierwsza konstatacja - tędy idzie gazociąg Kętrzyn - Mrągowo. Przy bocznej drodze charakterystyczna szafka stacji ochrony katodowej. No już byłem w domu. Już wiedziałem skąd to kołatanie w głowie. Przecież byłem tu ze trzy razy.

1.II.2006 - Nie moje strony i nie moi przodkowie (cd.)
Tak naprawdę, moje zainteresowanie historią Szestna zaczęło się od zobaczenia na przykościelnym cmentarzu zespołu żeliwnych krzyży z XIX wieku. Jako niedoszły odlewnik byłem zafascynowany ich niezwykle precyzyjnym wykonaniem i jakością żeliwa. I tak zaczął się okres nazwany przez Basię trzema latami urlopów na cmentarzach. A potem... Potem była już tylko fascynacja historią tej wsi. Poznawanie ludzi związanych z nią tu na miejscu, w Niemczech i za oceanem. Ludzi naprawdę sympatycznych. Ludzi szukających pomocy i ludzi bezinteresownie dzielących się swoją wiedzą. Tak zawiązała się i nasza, trwająca do dziś, przyjaźń z tutejszym proboszczem Sylwestrem Progorowiczem - wspaniałym księdzem nie mającym w sobie nic z funkcjonariusza kultu i jednocześnie świetnym facetem. Tu też co roku zjawia się grupa miłych, młodych ludzi - archeologów z Uniwersytetu Warszawskiego pod wodzą szefa Ekspedycji Galindzkiej doktora Wojtka Wróblewskiego. Jednym z owoców moich zainteresowań jest inwentaryzacja krzyży na wszystkich cmentarzach dawnej luterańskiej parafii w Szestnie. Zdarzały się niestety momenty bardzo przykre. Pytanie: "Czy zachował się...?" i zgodna z prawdą odpowiedź, że nie i konieczność poinformowania, że cmentarz nie zniszczał przez upływ czasu, że nie zdemolowały go dwie wojny światowe, ale został zdewastowany przez moich rodaków. Na szczęście były i chwile wzruszające, kiedy na kolejne pytanie "Czy zachował się...?" wysyłałem zdjęcie grobu i dostawałem odpowiedź, że rodzice pytającej płakali patrząc na nie. Czy warto było robić tę inwentaryzację? Myślę, że te "wakacje na cmentarzach" warte były choćby tej jedynej chwili wzruszenia. Na położonym opodal kościoła w Szestnie cmentarzu zachował się zespół szesnastu żeliwnych krzyży z lat 1813 - 1901. Jest to, chyba największa grupa takich krzyży w całej okolicy. Jeszcze nie tak dawno było ich więcej, lecz kilka zostało zniszczonych i oddanych na złom. Sprawą zajęła się prokuratura, a winny został ukarany, ale to już zupełnie inna historia. Pięć krzyży stoi na najstarszej części cmentarza obwiedzionej kamiennym murem. Są to krzyże od IX do XIII. Od pozostałych różnią się bardzo prostą formą. Inne są neogotyckie, a dwa są zdecydowanie odmienne w swej dekoracyjności. Wszystkie krzyże z Szestna (Seehesten) i okolic charakteryzują się nie tylko elegancją formy, lecz i bardzo wysokim poziomem techniki odlewniczej. Wszystkie wykonano z dużą precyzją, o czym może świadczyć bardzo ostry rysunek liter w napisach. Gdyby nie znaczne rozmiary krzyży, można by je uznać za odlewy kokilowe, a nie typowe odlewy w formach ziemnych. W czasie porządkowania kwatery z krzyżami I - IV odkryłem krzyż oznaczony numerem XVI, który, sądząc po zaawansowaniu korozji, od wielu lat był przykryty cienką warstwą ziemi. Na prawie wszystkich cmentarzach ewangelickich na tym terenie, groby należące do zmarłych pochodzących z jednej rodziny z reguły zostały otoczone kutymi płotkami tworzącymi niewielkie kwatery rodzinne. Sztachetki w tych ogrodzeniach zakończone są żeliwnymi grotami (wszystkie i wszędzie według jednego wzoru). Takie same groty spotyka się również w wielu ogrodzeniach wokół kościołów. Na niektórych z ogrodzeń zachowały się owalne tablice z nazwiskiem rodziny. Czasem, zapewne w przypadku rodzin uboższych, tablice te zastępowały krzyże. Trzy z takich tabliczek zachowały się w Szestnie. Każdy z typów krzyży (neogotyckie są w dwu wariantach nieznacznie różniących się w szczegółach) i oba typy grotów z ogrodzeń powtarzają się na rozległym obszarze - w układzie południkowym od Szestna (Seehesten) po Barciany (Barten) (krzyżacki zamek i gotycki kościół naprawdę wart zwiedzenia) i Srokowo (Drengfurth), co daje około czterdzieści kilometrów. Zaciekawił mnie producent krzyży zaopatrujący tak rozległy rynek zbytu w wysokiej jakości wyroby - producent o znacznym doświadczeniu i dysponujący zapleczem o charakterze fabrycznym, a nie rzemieślniczym. Zastanawiałem się, czy nie istniała na tym terenie odlewnia. Niektóre z krzyży są sygnowane "Lentz - Rastenburg" (Kętrzyn). Kętrzyn (Rastenburg) jest ponadto usytuowany dokładnie w środku opisanego obszaru. Jak często bywa, pomógł przypadek. Odwiedziliśmy muzeum w kętrzyńskim zamku i dokładnie czytaliśmy podpisy pod starymi zdjęciami. Okazało się, że jedno z nich przedstawia budynek, nie odlewni, a założonej w sześćdziesiątych latach XIX wieku fabryki maszyn rolniczych, której udziałowcem był niejaki Lentz. Zapewne fabryka upadła bezpośrednio po pierwszej wojnie światowej, ponieważ w latach dwudziestych jej budynek został adaptowany do celów mieszkalnych. Fabryka mieściła się przy obecnej ulicy Chopina i budynek ten istnieje do dziś. Jest pewne, że zakład ten istniał, w jakiejś innej zapewne formie, również w pierwszej połowie XIX wieku, czego dowodzą zachowane z tego okresu krzyże. Krzyże na cmentarzu w Szestnie (Seehesten)i te rozproszone na innych cmentarzach warte są uznania ich za obiekty zabytkowe - nie w sensie formalnoprawnym (w takim już zapewne są), a jako dokument. To, na ogół jedyne, wspomnienie o minionych czasach i o ludziach, którzy tu żyli, pracowali i umierali. Napisy świadczą swoim ciepłem, że również kochali się - np. napis na krzyżu S-VI: "Tu spoczywa mój kochany mąż i nasz dobry ojciec ..." lub na krzyżu S-IX: "Miejsce spoczynku naszej wiernej, niezapomnianej Matki ...". Faktem jest, że tutejsze parafie, z reguły nie należą do bogatych. W tej sytuacji, biorąc również pod uwagę, iż prawidłową konserwację metalu trudno przeprowadzić bez udziału fachowca, pomoc powinien okazać Wojewódzki Konserwator Zabytków, a może również rozproszeni po świecie potomkowie tych, którzy pod tymi krzyżami spoczywają.A gdzie tu genealogia? Przecież z tytułu wynika, że nie moja. Ale jest. To te pytania zza oceanu. I odpowiedzi, częściej, niestety, "nie zachował się".Czas mija nieubłaganie. Pani z kiosku jest już na emeryturze i zastąpiła ją sympatyczna dziewczyna, a pan Banasiak przeniósł się na szestneński cmentarz - nie umiał pogodzić się ze smiercią żony i teraz znów są razem.
W sporej części wykorzystałem tekst opublikowany na GenPolu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz