wtorek, 10 stycznia 2012

Było sobie GB - 5

17.I.2006 - Moje babcie - cz. I - Babcia Jaroszowa
Zazwyczaj, jako dziecko, przynajmniej część wakacji spędzałem u babć w Krakowie. Babcia Jaroszowa mieszkała w Podgórzu, przy ulicy Zamoyskiego, choć wtedy ten odcinek nazywał się Łagiewnicką. Dom stał u samego podnóża Krzemionek. Oczywiście wyglądały one zupełnie inaczej niż dziś. W końcu minęło pół wieku. Na miejscu zabudowań telewizji stał jeszcze poaustriacki fort górski zwany rondlem. Chyba taki sam jak ten koło kościółka św. Benedykta. Poza tym Krzemionek jeszcze nie zadrzewiono i były piękną górską łąką. Mama twierdzi, że pamięta kwitnące tam sasanki. Może i były również za moich czasów, ale nawet jeśli, to ja zjawiałem się wtedy, kiedy już dawno przekwitły. Ja z kolei pamiętam wspaniałe, wielkie dziewanny, chyba najokazalsze jakie kiedykolwiek widziałem. Wysokie szarozielone świece oblepione zółtymi kwiatami o lekko cytrynowym zapachu. Do dziś mam do nich wielki sentyment. Krzemionki pachniały ziołami i unosiły sie nad nimi roje różnokolorowych motyli. Z kolei wieczorem chętnie siadywałem na balkoniku, na który wychodziło się z kuchni i słuchałem ogłuszającego koncertu koników polnych. Na krzemionkach żyły też inne stworzonka, przez które raz jeden jedyny w życiu dostałem od babci lanie. Któregoś dnia do sporego pudełka nazbierałem ślicznych kolorowych ślimaczków. Żeby babcia nie protestowała, schowałem pudełko pod serwantkę (widocznie już w tym momencie podejrzewałem, że hodowla ślimaków może się babci nie spodobać.) Rano okazało się, że ślimaki rozlazły się. Dziesiątki wędrowały po pięknej politurowanej serwantce i jej szybkach, wszędzie zostawiając perłowe szlaczki swojej wędrówki. Babcia, nieprawdopodobna pedantka, nie wytrzymała i stało się.
Babcia całe życie uczyła dzieci i nigdy nie próbowała nawet pozbyć się belferskich nawyków względem swoich wnuków. Nie różniliśmy się niczym od jej uczniów. Czasem było to uciążliwe, ale czasem też dawało urozmaicenie. Babcia często i chętnie odwiedzała swoich uczniów, zwłaszcza tych z rodzin biedniejszych. Wtedy zabierała mnie z sobą. Część jej podopiecznych mieszkała w malutkich domkach z ogródkami na Łagiewnikach. Ponieważ w zasadzie nie miałem w Krakowie towarzystwa w swoim wieku, było to pożądane urozmaicenie.
Babcia zabierała mnie też do zaprzyjaźnionych domów i rodziny. Najchętniej bywałem u babci Kaimowej. Nie była nie tylko moją babcią, ale nawet nie była krewną. Ale babcią Kaimową nazywało ją pewnie pół Podgórza. Była to cudowna staruszka (mogłaby być moją prababcią) o gołębim sercu, kochana i uwielbiana przez wszystkich.
Niedaleko babci stał dom, w którym mieszkała część babcinej rodziny, dwóch ciotecznych braci babci i ich siostra. Największą atrakcją domu był zajmujący połowę parteru warsztat stolarski, w którym rodziły się meble. Takie prawdziwe, drewniane, oklejane fornirem i politurowane. Z uwielbieniem patrzyłem jak wuj wyczarowuje coś z najzwyklejszych desek. No i do dziś pamiętam nie dający się z niczym innym porównać zapach stolarni, zapach drewna, kleju i politury.
Nieco dalej mieszkali dwaj bracia babci. Bywałem tam w zależności od tego, jakie były akurat stosunki między braćmi i siostrą. Babcia czasem prowokowała konflikty. Bracia mieli stojące obok siebie domy i w obu znów były stolarnie. W czasie wojny jeden z braci zamiast mebli produkował sanie na front wschodni. Jako aktywny członek ruchu oporu sabotował produkcję i sanie miały obowiązek rozpaść się po przejechaniu odpowiedniego dystansu. Produkcja na potrzeby Wermachtu była spowodowana koniecznością zapewnienia sobie dobrych papierów, bo w domu przez całą okupację funkcjonował konspiracyjny lokal.
Babcia była wdową. Dziadek za działalność konspiracyjną trafił do Oświęcimia i tam został rozstrzelany w 1942 roku. Babcia została sama z dwiema córkami, moja mama miała wtedy 18 lat, a jej siostra 10. Mama pracowała od 16 roku życia, babcia jako żona więźnia politycznego nie miała tej szansy. Po wojnie babcia oczywiście wróciła do szkoły i uczyła do emerytury. Umarła 27 grudnia 1970 roku na atak serca, równe trzy tygodnie po śmierci mojego najbliższego przyjaciela.

19.I.06 - nostalgiczny staruszek
Dzięki Waldku za dobre słowo (vide Moje babcie). To chyba tak jest, że z szarej codzienności uciekamy we wspomnienia dzieciństwa, tym chętniej do nich wracając, im bardziej było szczęśliwe. W tym czasie, w Kraju działy się różne dziwne rzeczy, lecz najczęściej nas nie dotyczyły. Dzieci żyły we własnym świecie. Oczywiście pamięć jest selektywna i jak najprędzej stara się oczyścić z rzeczy przykrych. Wtedy dzieciństwo zaczyna się jawić jako piękna bajka - jedno długie pasmo zabaw i wspaniałych przygód. Siłą rzeczy te wspomnienia nie są, bo nie mogą, być całkiem obiektywne. Pamięć jest też zawodna i o niektórych wspaniałościach dzieciństwa po prostu się zapomina. W moim przypadku mam zawsze do dyspozycji coś, co te wydarzenia przywraca pamięci. To są albumy ze zdjęciami robionymi przez tatę. Patrzę na zdjęcie i otwiera się dawno zatrzaśnięta szufladka.Z drugiej strony zdjęcia uprzytamniają nieubłagany upływ czasu. Na jednym z nich zrobionych u babci w Borku Fałęckim jestem malutki, mam może 4 lata, ale las obok jest jeszcze mniejszy. Byłem tam kilka lat temu, a las który sięgał małemu Jacusiowi do kolan jest wielki i teraz ja jestem przy nim jak karzełek. Wtedy zdałem sobie sprawę, że po prostu minęło pół wieku, to w skali człowieka jednak obłąkany kawał czasu.Nie Waldku, jakoś do tej pory niczego nie zapisywałem. Zawsze uważałem, że nie mam ku temu najmniejszych predyspozycji. Zapewne było to usprawiedliwianie własnego lenistwa (tak Andrzeju Q, w tym jesteśmy jak rodzeni bracia). Dwadzieścia lat temu z okładem byłem sam na wakacjach z Martą i opowiadałem pędrakowi o prababciach, o swoim dzieciństwie i w końcu obiecałem spisanie wspomnień. Na obietnicy się skończyło. Chyba jeszcze wtedy nie dojrzałem do spisywania wspomnień.Teraz ten blog zaczyna powoli przekształcać się w pasmo wspomnień, z lekka zatrącając o silva rerum. Postanowiłem więc zbierać to wraz z komentarzami i zacząć drukować na pojedynczych kartach. Może w końcu obietnica dana córce zacznie oblekać się w ciało.Tak Waldku, dla mnie genealogia jako działanie polegające na zbieraniu suchych danych nie jest interesująca. Przypomina książkę telefoniczną. Setki bohaterów, tyle tylko, że w tak pisanej powieści nie ma żadnej akcji. Między dwiema skrajnymi datami człowieka jednak coś się dzieje i trzeba to spróbować wydobyć. W wielu wypadkach to się nie uda, ale próbować trzeba. Jedno z najczęściej cytowanych epitafiów brzmi: "Czym ty jesteś, ja byłem. Czym ja jestem, ty będziesz. Pomyśl i idź z Bogiem". To rzeczywiście skłania do zadumy nad kresem ostatecznym, ale też mówi, że ten, który z tego epitafium przemówił był żywym człowiekiem, myślącym i czującym. Jak my teraz. I warto dowiedzieć się o czym myślał i jak czuł. To jeden z dwu aspektów tego, co Małgosia wspaniale nazwała "uczłowieczaniem historii". Dla mnie jest to aspekt najważniejszy. Ten drugi, mówiący, że gdy Napoleon szedł na Moskwę urodził się jeden z moich praszczurów jest też ważny. Po prostu sytuuje nas na synchronicznej osi czasu.

20.I.06 - Znów o moim Krakowie, czyli nostalgicznego staruszka ciąg dalszy Kraków jest miastem magicznym. Pamiętam jeszcze pana Kaczarę “zaczarowanego dorożkarza”, który wiózł Konstantego Ildefonsa po nocnym Krakowie. Dorożkarza gadającego wierszem. To o nim pisał Mistrz Gałczyński:
” ... I powiada mistrz Onoszko,
Póki dorożka dorożką,
Koń koniem, a dyszel dyszlem,
Póki woda płynie w Wiśle,
Zawsze będzie w każdym mieście,
Zawsze będzie choćby jedna,
Choćby nie wiem jaka biedna,
Zaczarowana dorożka,
Zaczarowany dorożkarz,
Zaczarowany koń.”Jest jednak w Krakowie takie miejsce jeszcze bardziej magiczne niż cały magiczny Kraków. To Piwnica pod Baranami. Zawsze byłem jej wielbicielem. Zwłaszcza tej, dziś już historycznej. Tej z Krzysiem Litwinem, Krysią Zachwatowicz, Majką Zającówną, Mikim Obłońskim, Kwintą, Wiesiem Dymnym, Święcickim, Ewą Demarczyk.... Można wymieniać jeszcze długo. Zawsze trafiał do mnie ten rodzaj poetyki, wzruszeń i zabaw pure nonsensem. Do dziś mam dreszcze słuchając wierszy Baczyńskiego („Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne, obraz dni...”), do dziś też boli mnie brzuch ze śmiechu, gdy słucham przepisów na „potrawy jednogarnkowe” lub „”Na przykład Majewski”. Zawsze robi mi sie miękko w środku (z upływem czasu coraz bardziej) gdy Halina Wyrodek śpiewa Tę naszą młodość Śliwiaka. I to cudowne „Zanim wystąpi ... posłuchajcie ...” Piotra.Któregoś dnia wysiadam w Krakowie z warszawskiego pociągu. Jest parszywy listopadowy wieczór. Zimno i mgła. Po chwili jestem na Plantach. Znika obrzydliwe miasto. We mgle majaczą światła latarń. Gdzieś cień przechodnia. Ledwie widać sylwetkę kościoła Świętego Krzyża. Stał się cud i nagle znalazłem się we wnętrzu pastelu Wyspiańskiego. Wychodzę między kościołem a teatrem na Szpitalną i znów jestem w szarym listopadowym mieście. Teraz Mały Rynek, Mikołajska i Rynek. Obchodzę Sukiennice i po chwili jestem na dziedzińcu Pałacu pod Baranami. Zaczyna się magii akt drugi. W trakcie pojawia się Piotr i konferansjerujący do tej pory Marek Pacuła usuwa się w cień. Są niemal wszystkie hymny piwniczne, niektóre w nowych wykonaniach. Jest Ola Maurer, w której zawsze byłem śmiertelnie zakochany. Wójtowicz śpiewa swoje Jezioro rtęci. Koniec. Wysypujemy się na dziedziniec. Wśród nas jest wspaniała, jedyna, Janka Ochojska. Przez chwilę rozmawiamy z Grzesiem Turnauem i Piotrem Fersterem (w trakcie zjawwił się mój wuj z żoną, oboje od lat zaprzyjaźnieni z piwniczanami). Wychodzimy na Rynek. Jest prawie północ, w międzyczasie spadł deszcz i na płytach Rynku w kałużach odbija się światło latarń. Jezioro rtęci. Magii ciąg dalszy. To był ostatni występ Piwnicy prowadzony przez Piotra. Wkrótce odszedł. Niedługo po nim umarła Janka Garycka. Coś skończyło sie bezpowrotnie i została pustka.A jednak to, co napisałem ma związki z historią rodzinną. Pierwszy już był. Kuzyn mojej mamy, Marian Jabłoński przyjaźni się od lat z Piotrem Fersterem i resztą piwniczan.Drugi związek dotyczy mnie osobiście. Mając dziewięć lat trafiłem do nowohuckiego szpitala z ostrym zapaleniem wyrostka. Karetka znalazła się tylko dlatego, że okazałem się stryjecznym wnukiem doktora Ciećkiewicza. W ramach dodatkowych profitów wynikających z pokrewieństwa z naczelnym lekarzem województwa, trafiłem do sali „dorosłej”. Obok leżał z wrzodem żołądka świętej pamięci Leszek Herdegen. Zajął się marudnym gówniarzem jak najlepsza matka. Był wspaniałym, ciepłym człowiekiem. Ale dopiero po latach mogłem to ocenić. Wtedy Herdegen był artystą piwnicznym. Następnego dnia po mojej operacji okazało się, że znają się z moją ciotką z działalności w klubach studenckich. Ciekawe, kto wie, że nie był zawodowym aktorem. Skończył polonistykę. Był poetą. Aktorstwem zarabiał na chleb.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz