sobota, 7 stycznia 2012

Było sobie GB - 3

2.I.2006
I w końcu mamy ten nowy rok. Sylwester był taki, jak na starszych państwa przystało. Siedzieliśmy w domu, przyjechali moja siostra i szwagier. I tak we czwórkę pożegnaliśmy stary i przywitaliśmy nowy. Nasze koty na sztuczne ognie o północy zareagowały jak zwykle. Philips gdzieś się schował, a Dela siedziała na oknie i gapiła się wyraźnie zainteresowana.
Wczoraj pojechaliśmy na cmentarz, bo akurat była 20 rocznica śmierci basinego wuja, zapalić mu światełko. Miałem tyle rozumu, żeby założyć apreski. Śnieg po kolana i przetarte tylko najgłówniejsze aleje. Jednym słowem robiłem Baśce za ratrak.
Z tymi wakacjami na Roztoczu to rzeczywiście dobry pomysł. Trzeba to będzie tylko dokładnie zgrać. W trzy rodzinki powinno być wesoło. No i ma to jeszcze jeden plus. Zarówno panna Julia jak i Jack mieliby odpowiednie dla siebie towarzystwo. No i jeszcze jedno. Możliwość pobycia z miłymi osobami bez sprawdzania ile jeszcze zostało czasu do odlotu. Pełnia szczęścia.

6.I.06 - szlag mnie trafił
Na forum "Beginner Genealogist" zaczął popisywać się gnojek, który w swoim bionodzie ma zdjęcie swastyki i "Heil Hitler". Oczywiście zareagowałem postem do Admina.
  
9.I.06
Ania robi album, Małgosia robi album. A ja co?
A ja mam tatę fotografującego od dziecka. Namiętnie fotografowali moi obaj dziadkowie. Na dokładkę tata jest rzadki pedant więc zdjęcia są w albumach od zawsze. Do każdego albumu jest dołączony spis zdjęć z określeniem daty, miejsca i osób na fotce. To samo ze slajdami. Żadnych zdjęć w kopertach. Negatywy uporządkowane i opisane (samych zdjęć z Korei jest koło 150 rolek po 36 klatek). Więc tata odwalił wielką robotę. Przecież dla mnie znaczna część osób na zdjęciach to w gruncie rzeczy nieznajomi. Owszem słyszałem o znajomych dziadków, ale powiązanie osoby ze zdjęciem to zupełnie inna para kaloszy.
Raz tylko miałem ogromną frajdę. Okazało się, że po dziadku Jaroszu zostało dużo negatywów na szklanych płytach formatu 6x9. Większość w znakomitym stanie (tylko niektóre musiałem ratować przez zabielenie i ponowne wywoływanie). No i porobiłem z nich odbitki na prezent imieninowy dla mamy. Problemy wyszły już na samym początku. Miałem kopioramkę, ale nigdzie nie można już było dostać papieru chlorowego (to znaczy z ze srebrem w postaci chlorku), nawet chlorobromowego. Papier bromowy jest zbyt czuły przy robieniu odbitek stykowych i nijak mi nie wychodziło ustawienie czasu naświetlania. Dopiero tata poradził mi poszukać receptury jakiegoś mało aktywnego wywoływacza. Znów niezastąpiony okazał się poradnik Sommera. Znakomitej większości odbitek z tych płyt mama nie miała. Nie wykluczone, że kiedyś dziadek je zrobił, ale przepadły w czasie wojny i przeprowadzek. Robota trwała ze dwa tygodnie (Czy ktoś próbował siedzieć w pokoju przerobionym na ciemnię? Koce na oknie, koce na drzwiach, brak przewiewu i po godzinie nie ma czym oddychać, a po dwóch zaczynają latać płatki przed oczami.). Ale ostateczny efekt był lepszy niż się spodziewałem. Mama dostała zdjęcia zapakowane do ładnej drewnianej kasetki. Nie zrobiłem albumu, nie chcąc psuć mamie radości wklejania ich do albumu. A mamina radość związana z wywoływaniem wspomnień o utrwalonych na zdjęciach wydarzeniach była dla mnie nadzwyczajną nagrodą.

11.I.06
Tym razem blog adresowany jest właściwie tylko do Joli i Małgosi.
Chyba znalazłem coś odpowiedniego na nasze wakacje, czyli samodzielny domek w Rudzie Różanieckiej i na dokładkę za psie pieniądze. Zerknijcie po ten adres:
http://www.wakacje.agro.pl/oferty/index.php?option=pokaz&oferta=803
- a gdzie to jest, dokładnie widać tu: http://mapa.szukacz.pl/ - po wyświetleniu się mapki przejdźcie o jedno oczko na wschód, a fokus ustawcie na 80m. Wtedy widać i rzeczoną Rudę Różaniecką i Kowalówkę (Freifeld), i Cieszanów, i Narol, i Horyniec, i Werchratę, gdzie proboszczuje Piotr Ciećkiewicz. Co Wy na to?

12.I.06 - sprowokowane wspomnienie
Tym razem sprowokował mnie Andrzej.'
Wywołał wspomnienia dzieciństwa i bycia niespokojnym duchem.
Pierwszy objaw wystąpił jeszcze w Szczawnie-Zdroju (wtedy to jeszcze nazywało się Solice-Zdrój). Miałem coś koło dwu lat kiedy bryknąłem Mamie z wózka zostawionego przed sklepem. Poszukiwania w najbliższej okolicy nic nie dały, bo dać nie mogły. Powędrowałem do Wałbrzycha drepcząc wzdłuż torów tramwajowych. Dopiero w centrum Wałbrzycha przypadkowo zdybała mnie sąsiadka i ciupasem odstawiła rodzicom. Przemieściłem się o jakieś 6-7 kilometrów.
Następny wyczyn to było wyciąganie mnie za nogi z ciasnej, zamulonej jaskini na krakowskich Krzemionkach. Wystarczyło spuścić mnie na moment z oka. Całe szczęście, że ciotka też jakoś się do tej dziury też mogła wcisnąć jako ekipa ratunkowa. Wyobraźcie sobie jak potem oboje wyglądaliśmy.
Potem była już Warszawa. Samo centrum (mniej więcej róg dzisiejszych Jana Pawła II i Solidarności). Ale wtedy dokoła było morze gruzów i tu dawało się aranżować dowolne zabawy. Dziś zdaję sobie sprawę, że nie było to bezpieczne. Ale z drugiej strony, jakoś nie przypominam sobie, żeby ktoś poniósł szwank większy niż skaleczona ręka lub siniec na kolanie. Łupy też były ogromne - pordzewiała broń, amunicja, z której wysypywało się proch, jakieś materialne resztki po niegdysiejszych mieszkańcach. Tylko z jednym takim znaleziskiem mama wygoniła mnie z domu. Przyniosłem wtedy ludzką czaszkę. Takie to były czasy.
Kiedyś urwałem się z podwórka i w okolicy Placu Bankowego spotkała mnie babcia. Wzięty za rękę zacząłem puszczać kwiecistą wiąchę. Babcia puściła mnie i uciekła, żeby nikt nie przypadkiem nie skojarzył jej z bluzgającym furmańską łaciną gówniarzem. Powtórzyła to mniej więcej ciotce, ale ta do dziś twierdzi, że nawet teraz, kiedy jesteśmy starzy nie kwalifikuje się to do powtórzenia. Dowiedziałem się tylko, że wiącha była najwyższej jakości.
Dziś gdy patrzę na dzieci bawiące się (a może raczej nudzące) na wyasfaltowanych podwórkach, jest mi ich serdecznie żal.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz