sobota, 25 lutego 2012

Było sobie GB - 13

4.III.2006 - samochwalstwo
Tę kapliczkę zrobiłem dziś. Będzie na działce na słupku z pnia uschniętej jabłoni. Jeszcze trzeba przy niej to i owo zrobić. Oczywiście sam nie rzeźbiłem i wykorzystałem listwę ze starego, cepeliowskiego łyżnika.
kapliczka.jpg



5.III.2006 - Anegdota z jedenastej klasy

Na Wielkanoc pojechaliśmy na ferie do Smolajn. Kiedyś była to letnia rezydencja biskupów warmińskich. A wtedy, w 1966r. w pałacu mieściła się Zasadnicza Szkoła Rachunkowości Rolnej. Trzeba przyznać, ze szczerze cieszyło nas, że na każdym, najdrobniejszym nawet sprzęcie numer inwentarzowy zaczynał się od ZSRR.

Ponieważ byliśmy w klasie maturalnej i czas było przysiąść fałdów przy nauce, zabraliśmy ze sobą książki i zeszyty. Oczywiście nie cały czas uczyliśmy się. Któregoś dnia w kilku wybraliśmy się brzegiem Łyny na spacer do Dobrego Miasta. Było to zaraz po roztopach i chyba nawet powodzi. Łyna nie jest ani specjalnie szeroka, ani wartka, za to jest głęboka. Idąc szybciej od nurtu rzeki dogoniliśmy utopioną świnię płynącą do góry nogami. Zaczęliśmy rzucać w nią patykami. Trafiona dawała głos jak uderzony bęben. Zabawa wkrótce znudziła się nam i świnia została w tyle. Doszliśmy do miejsca, gdzie przez rzekę przerzucono najprostszy możliwy mostek - gruby pień i na dwóch palikach coś, co można by uznać za poręcz. No i Goofy (znaczy się Leszek, a przezwisko przywędrowało za nim z podstawówki) postanowił zmienić brzeg rzeki mówiąc, że spotkamy się na moście w Dobrym Mieście. Tłumaczyliśmy jak komu dobremu, że pień jest śliski, poręcz niepewna, a woda zimna. Ale Leszek się uparł i już. Kiedy był na środku rzeki, poręcz odjechała w bok i Leszek znalazł się w wodzie. Trzymał się śliskiego pnia starając się dostać na brzeg. W pewnej chwili Jędrek krzyknął - „Leszek, uważaj, świnia!” Leszek odwrócił głowę i w tym momencie wzdęta, śmierdząca świnia wjechała mu prosto w twarz. W Leszka wstąpił chyba nowy duch i po chwili wygramolił się na brzeg. Teraz problemem było dostarczenie Leszka do internatu szkoły tak, żeby nie zauważyła go Kurlandska. Rozsypaliśmy się po trasie i kolejno dawaliśmy Leszkowi znać, ze droga jest czysta.

Po maturze dowiedzieliśmy się od Kurlandskiej, że chyba nigdy nie bawiła się tak, jak wtedy, kiedy widziała z okna skradającego się „niezauważenie” mokrego Leszka i wystawione dla niego czujki. Kurlandska widziała i wiedziała wszystko.
 

7.III.2006

Założyłem nową grupę - NIEZNANE TWARZE
 


8.III.2006 - Nowa osoba wśród nas

Dołączyła do nas Jola TL z GenPolu. Bądźcie dla niej mili. A co potrafi, zobaczcie sami - mnie się bardzo podobało.




8.III.2006 - matura - cz. I

Przez trzy lata hasło matura oznaczało dla czterdziestu cacek przynajmniej tygodniowy wyjazd w plener. Lekcje w szkole były zawieszone. Niestety w czwartym roku szkoły, to my byliśmy maturzystami, a młodsze klasy zażywały laby.

Zasady i zakres egzaminu maturalnego poznaliśmy na początku dziesiątej klasy. Przedmiotami obowiązkowymi na maturze miały być język polski, matematyka, historia + wiedza o Polsce i świecie współczesnym, język obcy i wybrany przedmiot dodatkowy (wybór mieliśmy między biologią, geografią, fizyką i chemią). Zawczasu poinformowano nas, że średnia 4 z języka i historii będą zwalniać z obowiązku zdawania tych przedmiotów na maturze. Oczywiście łatwiej, przy minimalnym wysiłku, dostać czwórkę na świadectwie i na dopuszczeniu do matury, niż potem wbijać do głowy program historii z czterech lat. Z rosyjskim, a po części z angielskim takiego problemu nie było. Po prostu, przynajmniej w jednym z nich byliśmy bardzo dobrzy.

Na dopuszczeniu do matury miałem trzy tróje. Pierwsza, z polskiego, była ze wszech miar sprawiedliwa. Druga, z fizyki, oczywiście też. Natomiast nie bardzo początkowo mogłem się pogodzić z trójczyną z geografii. Średnią z dwóch lat miałem wyraźnie powyżej czwórki, z Astronomii (tyko w 11-ej klasie) też. Ale pani K... dała mi tróję, argumentując to tym, że ani na maturze, ani na egzaminie wstępnym nie zdaję geografii. Ponieważ koleżanka, która potrafiła przez pół lekcji szukać na mapie Wałbrzycha miała piątkę, swoją tróję uznałem za jawną niesprawiedliwość. Ale kiedy Kurlandska spytała, czy ma iść do dyrektora wykłócać się o moją ocenę, powiedziałem, żeby dała sobie spokój. W jednym pani. K... miała rację - czwórka z geografii na świadectwie maturalnym nie była mi do szczęścia potrzebna. A koleżanka (ta od Wałbrzycha) zdawała SGPiS - to dlatego, jako przyszła ekonomistka, powinna była wiedzieć gdzie jest to miasto. To, że urodziłem się 5 kilometrów od tego miasta, nie miało żadnego znaczenia.

Niedługo przed maturą dowiedzieliśmy się, że z polskiego i matematyki egzamin ustny będą zdawać tylko ci, którzy dostaną dwóje na pisemnym. Żyć nie umierać.

A potem w czasie egzaminów działy się cuda rozmaite.

cdn


9.III.2006 - Matura - cz. II

Pierwszym egzaminem był polski. Z trzech tematów wybrałam „Wykaż, że polska literatura była zawsze zaangażowana w najżywotniejsze sprawy narodu.” Niezła jeszcze pamięć, co? Drugi temat związany był z literaturą romantyczną, trzeciego już zupełnie nie pamiętam. Ten drugi był dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Dziady przeczytałem po łebkach, tak samo Kordiana. Nieboską komedię rzuciłem w kąt po kilku stronach. Tak naprawdę znałem Pana Tadeusza, Sonety Krymskie i Ballady i Romanse Mickiewicza, a z własnej i nie przymuszonej woli nauczyłem się na pamięć całej Świtezi - dlaczego? - to proste - podobała mi się. O Słowackim miałem pojęcie blade, a Krasińskiego nie tolerowałem. Trzech wieszczów klasyfikowałem po swojemu - Mickiewicz chodził po ziemi, Słowacki też, ale głowę miał w obłokach, zaś Krasiński chodził po chmurach, a głowa tłukła mu się o bruk, sprawiał wrażenie jakby wiecznie był na haju. Lubiłem Norwida, z całym jego pesymizmem. Od Krasińskiego odstręczało też wieczne wybielanie ojca-zdrajcy. Jakże inna postawa niż Branickiego, który całe życie poświęcił zmyciu z nazwiska hańby ojca targowiczanina. Nie, romantycy to stanowczo nie był temat dla mnie.

Siłą rzeczy pozostał mi temat przekrojowy. Pierwszy raz w życiu napisałem tak obszerną pracę, ale też był to temat samograj. Na dokładkę nie wymagający dogłębnej znajomości okresów literackich, pisarzy i ich dzieł - akurat coś dla mnie.

Oczywiście zacząłem nietypowo. Pierwszym był Słota i jego O zachowaniu się przy stole. Początek dotyczył zalążków kindersztuby społeczeństwa. Potem zająłem się dziejopisami - Gallem, Kadłubkiem i Długoszem w aspekcie dydaktycznym i propagandowym ich kronik. Renesans - Rej, mój ulubiony, nie tylko z fraszek, Kochanowski (wtedy znałem na pamięć wszystkie Treny, do dziś uważam, że to najpiękniejsza polska liryka) i Szymonowic (tu coś dla Małgosi i Orpela - pierwszy, który prawdziwie i ostro ujrzał problemy społeczne wsi - a w tym samym właściwie czasie Kochanowski pisał "Wsi spokojna, wsi wesoła"). Potem do pominięcia Barok zabawiający się literaturą dworską i kolej na całą literaturę polityczno-dydaktyczną wieku Oświecenia. Wreszcie prześlizgnięcie się po powierzchni Romantyzmu i Pozytywizm z jego całym bogactwem literatury społeczno-obyczajowej. Koniec. Wyszło tego prawie 20 stron papieru kancelaryjnego, a pisałem i piszę maczkiem. Pracę oddałem bardzo z siebie zadowolony.

Parę dni później spotykam koło szkoły dyrektora Hajdrycha. Był polonistą, podobno doskonałym i cenionym w środowisku. Sprawdzał moją pracę i zakomunikował mi werdykt. Że moje polonistki Gliksmanowa i Górska były zaszokowane poziomem mojego wypracowania, że trafiłem idealnie nie tylko w tytuł tematu, ale i jego klimat, że nie spodziewały się tego po mnie nawet w najśmielszych snach. Poza tym dowiedziałem się, że dokonałem wielkiego odkrycia. Pierwszy podałem imię Słoty - dałem mu imię Alojzy (musiało mi się jakoś głupio skojarzyć z redaktorem Alojzym Srogą, prowadzącym w TV audycje rolne). Niestety, świat mojego odkrycia do dziś nie uznał.

Potem padło pytanie, którego z pisarzy politycznych pominąłem w swojej pracy. Nie miałem zielonego pojęcia. Policzyłem ich w myśli i nie zabrakło mi żadnego. Dyrektor zadał pytanie pomocnicze - jak nazywa się patron naszej szkoły. I tu olśnienie - nawet nie wspomniałem o Andrzeju Fryczu Modrzewskim (ciekawostka - kolega z klasy, Marek K. jest jego potomkiem po kądzieli). Przecież w opinii wielu AFM był najważniejszym pisarzem politycznym w całych naszych dziejach. Przedstawiciel kuratorium uparł się, żeby z tego powodu obniżyć mi ocenę do czwórki. A jak się okazuje, tym jednym wypracowaniem miałem szansę na czwórkę na maturze. Mimo wszystko sprawiedliwości stało się zadość. Ta trója, która jest na świadectwie maturalnym jest oceną sprawiedliwą. Czwórka byłaby, w moim odczuciu, zarobiona nieuczciwie.

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz